Społeczność

Kaszuby - (kasz. Kaszëbë lub Kaszëbskô) to kraina historyczna w Polsce, będąca częścią Pomorza, którą zamieszkują Kaszubi, Tutaj prezentujemy historie ludzi związanych z regionem Kaszub.

Ze słownika Polsko-Kaszubskiego:flakon | wazón (sł. Eugenisz Gołąbek)
piątek, 18 październik 2013 13:37

Margot Malińska, zasłużona działaczka Polskiego Czerwonego Krzyża z terenu powiatu kartuskiego

Autor: 
Oceń ten artykuł
(1 głos)

Muzeum Kaszubskie im. F. Tredera w Kartuzach posiada wspomnienia Margot Malińskiej, zasłużonej działaczki Polskiego Czerwonego Krzyża. Margot Malińska posiada ogromny wkład na rzecz osób potrzebujących pomocy z terenu powiatu kartuskiego.

            Margot Malińska urodziła się w 1909 r. w Działdowie. W 1935 r. przyjechała wraz z mężem, byłym powstańcem wielkopolskim do Kartuz. Szerzej na ten napisałem w Kaszubskich Zeszytach Muzealnych, Z.4 i Z.18.

Norbert Maczulis

Mój uwielbiany brat „Arno”!   

            Miałam liczne rodzeństwo: najstarszy brat Konrad urodzony w 1898., Arno – ur. W 1900, Henryk -  w 1902 r., siostra Eryka – ur. W 1904 r. i jako najmłodsza z gromadki ja – Margot ur. 1909 r.

Zależy mi na podkreśleniu różnicy wieku między mną a rodzeństwem, gdyż każdy z braci spełniał pewną rolę wychowawczą, jak również starsza siostra Eryka.

            Prawdopodobnie różne sposoby wychowawcze starszego rodzeństwa wpłynęły na szerokie zainteresowania tak w dziedzinie kultury muzycznej, które niestety nigdy nie wykorzystałam, jak również głęboko zakorzenionego poczucia obowiązku i działalności opiekuńczej. Mieliśmy wyjątkowych rodziców, z których ojciec dbał o dobrobyt rodziny, matka zaś o dobre wychowanie, patriotyczne zaangażowanie o możliwie lepsze wykształcenie dzieci. Ponieważ matka razem z ojcem prowadziła zakład fryzjerski, była cały dzień nieobecna w mieszkaniu, musieliśmy oprócz starej pomocy domowej, domową freblankę. Pamiętam wspaniałe wycieczki organizowane zawsze w niedzielę, latem wyjazd furmanką do lasu na łono natury, gdzie matka na polanie rozkładała na obrusie przywiezione smakołyki niedzielne. Freblance natomiast zawdzięczaliśmy przygotowanie domowych imprez w formie małych przedstawień amatorskich z okazji świąt.

Najbardziej utkwiły mi w pamięci przygotowania gwiazdkowe. Ponieważ rodzice pracowali do późna w nocy, wigilia zawsze odbywała się o godz. 12 – ej w nocy. Wczesnym popołudniem kąpano nas, musieliśmy spać, a o godz. 12 – ej w nocy odbywała się uroczysta wieczerza wigilijna, małe deklamacje wykonane przez nas i wręczenie upominków i słodyczy. Najbardziej oczarowana byłam choinką, która w naszym domu zawsze sięgała od podłogi do sufitu i była śnieżno biała, błyszcząca jakoby cudem przeniesiona wprost z lasu. Słodyczy i owoców było mnóstwo, największy więc był kłopot gdzie przechować cały duży talerz ze słodyczami. Za poradą ojca postawiłam mój talerz pod choinką, gdyż „anioł stróż” nie pozwoli, aby mi cokolwiek z tych smakołyków zginęło. Gorzkie wylewałam łzy, gdy następnego dnia najbardziej łakome smakołyki znikły. Ojciec skwapliwie uzupełniał braki, a podejrzenie padło na najmłodszego brata, dowcipnisia, umiejącego rozweselić wszystkich w najbardziej krytycznych momentach tragedii dziecinnych. Najstarszy brat Konrad uczył mnie poczucia obowiązku w bardzo przemawiający, prosty sposób. Rodzinka nasza liczyła siedem osób, obuwie nosiło się przeważnie w kolorze czarnym. Najstarszy brat Konrad, który zastępował w rodzinie ojca, wcześnie zmarłego, gdy miałam 6 lat, zwrócił mi uwagę, że mogłabym zająć się czyszczeniem obuwia dla całej rodziny. W kuchni wzdłuż okna stała długa ława, w której wnętrzu znajdowały sie przybory do czyszczenia obuwia. Bardzo szczegółowo pokazał mi wystruganym drewniakiem, jak należy oczyścić obuwie z błota i piasku, wszystkie ząbki podeszwy musiały być oczyszczone, następnie specjalną szczoteczką, należało nanieść niedużą ilość pasty do obuwia po kolei na wszystkie buty, a potem od początku szczotką i flanelową szmatką wypolerować je solidnie. Byłam dumna z powierzonego mi zadania, które tylko w początkach brat poprawiał, następnie zasłużyłam już tylko na pochwałę, gdy wzdłuż ławy 14 bucików stało jak na paradzie. Pamiętam, że wypieki występowały mi na twarzy, gdy zasłużyłam na pochwałę brata Konrada, która dla mnie była najważniejsza. Najmłodszy brat Henryk był najweselszy z całego rodzeństwa, wciąż skory do figlów, wspaniale naśladował śmieszne ułomności ludzkie, był urodzonym komikiem, w niektórych smutnych momentach, gdy ojciec był poważnie chory, domagał się obecności naszego „wesołka”. W 1920 roku, po odzyskaniu niepodległości Państwa naszego, cała rodzinka zajęta była przygotowaniem teatru amatorskiego „Papugi naszej Babuni”. Nie znam autora, pamiętam jednak treść: główną rolę, jako krótkowzroczna babunia, grała moja matka, z czego byłam niezmiernie dumna. Wydaje mnie się, że na całej sali „Kuhnela” nie było tak zainteresowanego, rozpalonego widza jak ja. Krótkowzroczna babunia wychowałam dwie urocze wnuczki i strzegła je przed spotkaniem jakimkolwiek młodzieńców. Spacerowała po improwizowanym ogrodzie, na którym często pojawiały się duże kolorowe papugi. Jedną z papug była oczywiście mój brat Henryk, który umizgiwał się do wnuczek babci, a korzystając  z jej krótkiego wzroku (używała lorgnon), wprowadzał ją w błąd, co ogromnie śmieszyło widownię. Nie byliśmy tak wymagający, jak obecnie, pamiętam jednak, że wszyscy bawili się świetnie, szczęśliwi z możliwości używania języka ojczystego. Charakteryzację wszystkich amatorskich aktorów zawsze z wielkim powodzeniem wykonywał Henryk.

            Moja siostra Eryka, po ukończeniu Liceum dla dziewcząt, uczęszczała do akademickiej Szkoły Muzycznej w Grudziądzu, mieszkając u rodziny mojego ojca, przyjeżdżając wyłącznie na wakacje. Tak podczas pobytu w Działdowie, jak i w późniejszym okresie nie zwracała na mnie specjalnej uwagi, zawsze otoczona rojem koleżanek, uwielbiana przez braci. Podziwiałam ją szczerze, nie tylko za wyjątkową urodę, lecz pewny acz skromny sposób bycia. Była bowiem wymarzoną córeczką mojego ojca, bardzo przez niego rozpieszczaną, wokoło której cała męska część rodziny się obracała. Miała pozostać jedynaczką, co moje pojawienie się na świecie zniweczyło. Stąd widocznie je trochę lekceważące podejście do młodszej siostry, która wpatrywała się w nią wiecznie szeroko rozwartymi oczami, chłonęła każdy jej ruch i sposób bycia. Była zawsze niezwykle elegancko ubrana, a przyjeżdżając na wakacje ze Szkoły Muzycznej w Grudziądzu, stała się w naszym małym miasteczku osóbką niezmiernie interesującą, do której wzdychali młodzieńcy, a przede wszystkim wojskowi, gdyż miasto było garnizonowe. W stosunku do niej miałam zawsze uczucie niższości.

            Najbardziej jednak podziwiałam brata mego Arna! Był bowiem tym, który zainteresował mnie muzyką i śpiewem. Zanim zaczął uczęszczać do Seminarium Nauczycielskiego w Grudziądzu, chodząc w Działdowie do „Realschule”(?) uczęszczał na lekcje muzyki, jak zresztą całe rodzeństwo. Ojciec bowiem w 1913 roku kupił używane pianino F-my „Wolkenhauer”, co złotymi literami wypisano pod stojakiem dla nut i było moim pierwszym studium czytelniczym. Będąc dzieckiem egzaltowanym o bujnej wyobraźni, siedząc w kąciku „saloniku” przysłuchiwałam się improwizacjom Arna, wyobrażając sobie przy silniejszych akordach „uderzenie o chmury”! Arno bowiem musiał zrezygnować z nauki u miejscowej nauczycielki, która stwierdziła, że ona go niczego nie nauczy, gdyż on gra według własnej fantazji. Wakacje Arna i Eryka, spędzone w domu rodzinnym , były dla mnie wielkim przeżyciem. Codziennie spotkania z młodzieżą muzykującą, co wieczorne koncerty przy otwartych oknach powodowały spacery koncertowe mieszkańców na ulicy Dworcowej, przy której mieszkaliśmy. Mnie wcześnie kazano pójść spać, zwłaszcza, że nasza sypialnia dzieci mieściła się o piętro wyżej. Żadna siła, żaden zakaz nie mógł mnie powstrzymać od skrytego uczestnictwa. Kółko muzyczne składało się z mojej siostry – gra na pianinie – brata Arna – gra na wiolonczeli, brata Konrada – gra na okarynie, nauczyciel Brzeski – era na skrzypcach i jeszcze ktoś na flecie. Nie pamiętam nazwiska. Korzystając z ogólnego ożywienia obecnych i przygotowań do muzykowania wsuwałam się cichutko za oparcie fotela, a niewygodna pozycja wcale nie przeszkadzała mi w słuchaniu z zapartym tchem.

Oczarowała mnie okaryna i wiolonczela. Ich głęboki ton, piękna gra brata Arna (który zresztą grał na wszystkich instrumentach) przejmowała mnie dziwnym dreszczem. Z glinianej okaryny brat Konrad wydobywał czarujące dźwięki, wobec których niczym był dla mnie flet. Pamiętam wygląd tego instrumentu, który pozwolono mi dotykać.

Był to zielonego koloru gliniany instrument w kształcie gruszki. Powierzchnia jego posiadała nierówności, wypukłości i zdaje się 10 otworów różnej wielkości. Brat Arno pokazywał mi w wolnych chwilach wszystkie instrumenty, także wnętrze pianina i tłumaczył funkcje poszczególnych instrumentów. Siadając, cichutko jak myszka, w kącie za fotelem słuchałam się z różnymi utworami muzyki kameralnej. Najbardziej przejmujące były dla mnie utwory Chopina, Griega, a muzyka Beethovena wprowadzała mnie w oszołomienie. Ponieważ koncerty trwały do późna w nocy, często właśnie brat Arno znajdował uśpioną najmłodszą siostrę, gdy zdradzały mnie wystające z za fotela ręce lub nogi. Moi bracia mieli włosy różnych odcieni. Arno ze względu na bardzo ciemne włosy i zrośnięte czarne brwi nazywany był przez kolegów „Czarnym”. Konrad miał włosy o odcieniu kasztanowym ciemnym, lekko falujące. Natomiast brat najmłodszy miał włosy naturalnego koloru złotego blondu, jak również moja siostra Eryka, której włosy w dodatku pięknie falowały. Ja niestety miałam włosy bardzo długie, proste o przeciętnym kolorze ciemno – blond. Za to warkocze moje sięgały do kolan. W dalekich spacerach do lasu - w Działdowie dolegało o 2 km – bracia często na zmianę nosili mnie „na barana”. Opiekowali się mną nadzwyczajnie, tłumacząc różne dziwy fauny i flory, które mnie niezmiernie ciekawiły. Arno pokazywał mi latem w lesie duże dzwonki błękitne, z których usunąć trzeba było żółte pręciki, napełnić każdy kwiat poziomkami i tak zjadać. Pokazywał różne młode pędy krzewów i drzew i kazał próbować ich smaku. Tak w tego rodzaju „próbach smakowych” gustowałam, że nazywano mnie kózką lub kaczką. Urodzona pod znakiem „Wodnika” czułam nieprzepartą chęć korzystania z wody w każdym miejscu dostępnym. Wiosenny zapach wody, rzeki oszałamiał mnie po prostu. Na brzegu „Działdówki” (Wkra) wybudowano basen kąpielowy i kabinowy. Arno zabierał mnie ze sobą, sadzał sobie na plecach i pływał hen daleko, co sprawiało mi niezmierną rozkosz. Szybko nauczył mnie także pływania i nurkowania. Gdy przyjeżdżał na wakacje do domu, snułam się za nim jak cień. Był pięknym chłopcem i z czapeczką studencką imponował mi niezmiernie. Był bardzo opiekuńczy, miał wrodzone talenty pedagogiczne, nie mówiąc o wyjątkowych zdolnościach muzycznych. Korzystając z jego nauk, stale byłam otoczona rojem młodszych ode mnie dzieci, które sadzałam na schodach i przekazywałam im nauki pobrane od Arna. 


 

Wspomnienia Pomorzanki - Ocalić od zapomnienia 

troska o bliźnich stała się moją myślą przewodnią, przejętą od matki. Nasilała szczególnie w okresie tragicznych przeżyć okupacji hitlerowskiej. Pobliże „Wolnego Miasta Gdańska” - hitlerowskie zakusy powodowały, że ludność polska na Kaszubach mogła polegać jedynie na wzajemnej pomocy.

            Znając biegle język niemiecki, służyłam swoją znajomością miejscowej ludności w potrzebie, zwłaszcza w chorobach dziecięcych poprzez kontakty z lekarzami i specjalistami w gdańsku, opieką nad chorymi, zwłaszcza na wsi, do której z całą rodziną z Kartuz wysiedlono, po odmówieniu podpisania niemieckiej „Volkslisty”. Na tych terenach szczególnie uciskanych, wcielonych przymusem do „III rzeszy”, język ojczysty był zakazany. Trzeba więc było uchronić język ojczysty wśród dzieci i młodzieży, prowadząc po kryjomu naukę języka polskiego, historii aby im umożliwić start w przyszłości w szkole polskiej. Nie było także otwartej ani ukrytej działalności Polskiego Czerwonego Krzyża, lecz uważałam za swój obowiązek rozszerzanie nauki języka polskiego, prowadzonego dla wskazanych 4-ga dzieci, na dzieci sąsiadów. Ich też zapewnienia i oświadczenia, po odzyskaniu niepodległości, pozwoliły mi wstąpić w szeregi ZBOWiD-u jako kombatantki z tytułu tajnego nauczania.

            Wyzwolenie naszych ziem w marcu 1945 roku, a przedłużające się walki o oswobodzenie Gdańska, spowodowały powrót mojej całej rodziny, ponownie wysiedlonej przez wojska hitlerowskie, ze wsi Reskowo wybudowanie do zajmowanego w czasie okupacji 1 – pokojowego mieszkania we wsi Łapalice u właściciela niezwykle dobrego człowieka – Juliusza Skrzypkowskiego. Jego dom zajęty był przez osiem wysiedlonych rodzin w czasie okupacji.

            Wkraczające wojska radzieckie, walczące o zdobycie dla nas Gdańska, zajęły ponownie moje mieszkanie dla komendanta NKWD. Ulokowana z młodszymi dziećmi u gospodarza Jana Kasyny – gdzie założono wojskową intendenturę, zostałam przez komendanta zatrudniona jako kucharka, przygotowująca posiłki dla wracających z frontu żołnierzy radzieckich. Była to tym trudniejsza praca, że tylko mnie wolno była przygotowywać posiłki dla utrudzonych żołnierzy, wracających ponownie na front. Była to także siedziba dla lekarzy frontowych, szewców, krawców. Żołnierze po przejściu krótkiego odpoczynku wracali na front. Długo trwały walki pod Żukowem, czego dowodem ogromny cmentarz żołnierzy radzieckich, a po zdobyciu Gdańska, „nasza” intendentura przygotowywała się do dalszej drogi zdobycia Berlina. Komendant intendentury wojskowej poprosił mnie do siebie żegnając się powiedział, że teraz odpocznę, gdyż musiałam pracować za Niemca tak jak teraz, że dla mnie nie ma żadnej różnicy. Odpowiedziałam że dla mnie różnica jest znaczna, gdyż do pracy na roli zmuszali mnie hitlerowcy, a teraz jestem szczęśliwa, że mogłam w drobnej mierze, na swoją kobiecą możliwość, przyczynić się do oswobodzenia. Komendant uściskał mnie, ucałował ręce i powiedział, że kocha mnie jak siostrę. Ponieważ wiedział, że straciłam z całą rodziną chwilowy dobytek, zostawił mi metr mąki żytniej i metr kaszy. Było to wielkim dal nas dobrodziejstwem gdyż nasza mała piwnica z ziemniakami, była doszczętnie opróżniona.

            Po powrocie do własnego mieszkania w Kartuzach, które dotychczas zajmuję, zostałam zatrudniona u Pełnomocnika PCK w Kartuzach, ob. Józefa Formeli, znanego działacza PCK na Wołyniu, który powrócił do Kartuz.

            Powierzono mi działalność organizacyjną tak wśród dorosłych jak i młodzieży. Po powołaniu w 1946 roku Powiatowego Zarządu PCK, jedną z najważniejszych komisji problemowych stała się Powiatowa Komisja Młodzieżowa, której zostałam sekretarzem. Współpracowałam z kolejnymi przewodniczącymi inspektorami szkolnymi, jak ob. Marian Zaliwski, którego inicjatywie i współpracy zawdzięczaliśmy :Wystawę prac ręcznych młodzieży czerwonokrzyskiej” uroczyście otwartej przez burmistrza miasta ob. B. Lewińskiego. Miało to wyjątkowo żywy oddźwięk w prasie wybrzeża. Smutne wydarzenie ekshumacji zwłok, pomordowanych na terenie kartuskim, na cmentarz rzymsko – katolicki, przyczyniło się do zebrania przez młodzież czerwonokrzyską ziemi z miejsc kaźni, w wykonanej ze srebra urnie w kształcie krzyża z pięciu równoramiennych kwadratów z godłem czerwonokrzyskim na zewnątrz. Wycieczka organizowana dla młodzieży licealnej, pod opieką wyjątkowej szlachetności opiekunki szkolnego Koła PCK ob. Stanisławy Wasilewskiej, przekazała urnę z ziemią z miejsc kaźni do Jasnej Góry. Organizowano wówczas w niezwykle trudnych warunkach wycieczki krajoznawcze dla młodzieży starszej do Biskupina, do Poznania, Krakowa, Wieliczki. Zakłady pracy podstawiały samochody ciężarowe przystosowane do transportu ludzi, zawiadamialiśmy właściwe placówki PCK, gdzie młodzież mogła odpocząć i korzystać z przygotowanych dla nich posiłków. Wracali zawsze znużeni, lecz szczęśliwi i weseli, dumni z możliwości zwiedzania zabytków ojczystych.

           Następnym przewodniczącym Komisji Młodzieżowej był inspektor szkolny ob. Michał Wójcik. Współpraca z nim ujawniała się szczególnie w umocnieniu działalności organizacyjnej szkolnych kół PCK. Wielce zasłużył się także w przekazaniu obowiązku szkolenia sanitarnego wśród młodzieży.

            Od 1954 roku do 1971 r. funkcję przewodniczącego Powiatowej komisji Młodzieżowej pełnił inspektor szkolny do spraw nadzoru pedagogicznego ob. Jan Balecki. Przez 17 lat swojej działalności społecznej dla dobra ruchu czerwonokrzyskiego, a zwłaszcza dla właściwego wychowania młodych obywateli na ludzi o gorącym sercu i wrażliwości społecznej, zyskał sobie uznanie nie tylko władz szkolnych, lecz także wśród młodzieży i instytucji czerwonokrzyskich wielkich szczebli. Odznaczony Honorową Odznaką PCK IV, III, II stopnia stał się wybitna postacią szerzącą idee humanitarne naszego Stowarzyszenia. Dostrzegał w organizacjach społecznych dobrego sojusznika w realizacji zamierzeń dydaktyczno – wychowawczych szkoły. Wpływ jego wielkiego zaangażowania powodował zainteresowanie działalnością czerwonokrzyską opiekunów szkolnych Kół PCK nie tylko na rocznych Konferencjach, lecz także podczas zawodowych wizytacji przeprowadzanych we wszystkich szkołach. Stąd też ogromny wzrost liczby szkolnych Kół PCK w całym rozległym terenie oraz ożywienie zakresu i form pracy. W owym czasie dominowały takie czynności jak porządkowanie pomieszczeń i otoczenia szkoły, niesienie pomocy uczniom pozostającym w trudnych warunkach domowych, zbieranie odzieży, książek – podręczników szkolnych, udzielanie pomocy w nagłych wypadkach. Konkursy czystości międzyklasowe i międzyszkolne, jak również korespondencja międzyszkolna i z młodzieżą czerwonokrzyską zagraniczną, wymiana doświadczeń, wyzwalały w młodzieży coraz żywsze ambicje i zainteresowania. Zanotować należy niezmiernie ruchliwe zainteresowanie kół dorosłych dążeniami młodzieżowymi i zaopatrzenie najbardziej odległych szkół wiejskich w „Kąciki Czystości” mające ogromny wpływ na oświatę sanitarną prowadzoną przez nasze Stowarzyszenie.

            Piękną i pożyteczną wieloletnią działalnością organizowaną przez Zarząd Główny PCK – było zbieranie ziół leczniczych. Niektóre szkoły prowadziły poletka ziół specjalnie założone, a w suszeniu ziół dochodziły do perfekcji. Często Komisja Zarządu Głównego PCK odwiedzała naszą znaną w skali krajowej placówkę, korzystając jednocześnie z praktycznych rad i doświadczeń naszych Opiekunów szkolnych Kół PCK. Mimo niezwykle skromnych możliwości lokalowych i transportowych, ni było żadnych niedociągnięć na tym odcinku pracy.

            Przeszkolona odpowiednio w tej dziedzinie, pisząca te słowa, oceniała, ważyła susz i wypłacała niezależność, przygotowując jednocześnie suszone zioła do transportu do Wojewódzkiego Zarządu PCK. Rozwijająca się w kraju farmacja chętnie korzystała z tych bezcennych źródeł lecznictwa. Natomiast fundusze zebrane przez młodzież pozwalały Szkolnym Kołom PCK organizowanie wycieczek krajoznawczych.

            Korzystając z uprzejmości ob. Jana Baleckiego, emeryta – inspektora szkolnego i przewodniczącego Komisji młodzieżowej PCK, przytoczę niektóre uwagi z jego wspomnień o naszym ruchu młodzieżowym i jego wpływie na wychowanie młodzieży: przemówienie prezesa Zarz. Woj. ob. mgr Mariana Gregorka na IV Wojew. Zjeździe PCK.

            Praca wśród młodzieży szkolnej przebiega prawie bez żadnych trudności organizacyjnych. Znana ofiarność i inicjatywa nauczycieli – opiekunów Kół Szkolnych – zapewnia naszej organizacji pełny rozwój pracy we wszystkich szkołach naszego województwa. Ich przykład i poświęcenie stwarzają warunki, w których młodzież PCK -owska poznaje zadania organizacji, tradycje pracy PCK, uczy się miłości do człowieka, szacunku dla starszych, kalek i chorych. Na terenie województwa gdańskiego mamy 848 kół szkolnych z ilością 55.159 – członków”.

            Wspomnienia ob. Jana Baleckiego są skarbnicą zawierającą drogocenne wskazówki do właściwie podjętej działalności wychowawczej, wykazującej zaangażowanie młodzieży czerwonokrzyskiej z punktu widzenia Inspektoratu szkolnego oraz Kuratorium Okręgu Szkolnego w Gdańsku. Tysiąc szkół na tysiąclecie, sprzedaż odpadków z przeznaczeniem na taki fundusz, Rok Kultury Sanitarnej /zawężony obecnie do miesiąca kultury zdrowotnej/ konkursy czystości ogłoszone w skalo wojewódzkiej, dawały takie wyniki, że zawsze powiat kartuski kroczył w czołówce.

            O współpracy wspaniałej z Powiatowym Inspektoratem Szkolnym niech świadczą słowa wyjęte ze wspomnień ob. Jana Baleckiego:

            „Działająca Powiatowa Komisja młodzieżowa /od konferencji w jadwisinie w r. 1981 Tymczasowa Rada Młodzieżowa/ przez wszystkie lata pozostawała pod serdeczną opieką członkini Zarządu Powiatowego PCK /wówczas instruktorki PCK – przypisek mój/ Panią Margot Malińską. Była to osoba bez reszty oddana sprawom PCK -owskim. Zawsze służyła radą i pomocą inspirowała nowości w metodach pracy z młodzieżą, popularyzowała idee czerwonokrzyskie. Była to skuteczna i wspaniała współpraca.”

            W konferencjach powiatowych Opiekunów szkolnych kół PCK brali udział: Powiatowy Inspektor Pediatrii, Przewodniczących Zarządu Wojewódzkiego Polskiego Związku Niewidomych i przedstawiciele władz miejscowych. Poruszone tam sprawy tak z dziedziny zdrowia, higieny, pomocy potrzebującym, były skutecznie realizowane przez młodzież czerwonokrzyską przy ofiarnej pomocy nauczycieli – opiekunów szkolnych Kół PCK. Wynikające z konferencji problemy dzieci niedowidzących, ludzi niewidomych spowodowały, że w roku 1958 zostałam lektorem nowo utworzonego Koła Polskiego Związku Niewidomych /jestem obecnie członkiem honorowym tego Związku/ w Kartuzach. Odznaczona „Złotą Odznaką PZN”.

            Tak rozpowszechniona praca wymagała ścisłej współpracy z innymi organizacjami społecznymi oraz instytucjami. Przeszkolona kilkakrotnie w Ośrodku Szkoleniowym PCK w Sopocie i w Warszawie, także na kursie dla referentów oświaty sanitarnej dla pracowników PCK i Sanepidu, nabrałam większej pewności siebie, pozwalająca na prowadzenie kursów sanitarnych wśród młodzieży i dorosłych. Stąd też powołanie mnie w skład rad nadzorczych Gminnej Spółdzielni, Powiatowego Związku GS, wojewódzkiego Związku GS, aż do szczebla centralnego w Radzie Nadzorczej GRS. Jako przewodnicząca tych komisji społeczno – kulturalnych miałam wpływ na wykorzystywanie i rozpowszechnianie idei czerwonokrzyskich, co wiązało się jednocześnie na wpływy finansowe dla realizacji humanitarnych zadań naszego Stowarzyszenia.

            Z tych to instytucji proponowano mnie na członkinię Krajowego Wydziału Spółdzielczego, którą to funkcję pełniłam przez 3 kadencje.

            Kontakty z zagranicznymi spółdzielczyniami pozwoliły na rozpowszechnienie wiedzy o naszym kraju, jego trudnym położeniu, obietnicy spółdzielczyń szkockich spieszenia nam z pomocą. W latach 50 – ych bowiem zwalniano z pracy wielodzietne kobiety celem zdobycia wiedzy o charakterze chałupniczym. W Urzędach Wojewódzkich postawiono do dyspozycji tych kobiet t.zw. „Fundusz Interwencyjny”, z czego skwapliwie skorzystałam, organizując kurs haftu kaszubskiego – wówczas mało rozpowszechnionego. Jako pierwsza w województwie uzyskałam fundusz 500 zł dla każdej z 30 – tu uczestniczek miesięcznie, angażując księgową z Banku Rolnego i dwie nauczycielki znane z pięknej umiejętności wykonywania haftu kaszubskiego. Uzyskała także 10.000 zł na początek od wojewódzkiego Towarzystwa Kaszubskiego – którego prezesem był wówczas p. Profesor Bukowski – oraz rzeczową pomoc w dostarczeniu obowiązującego płótna szarego i skierowanie do fabryki w Łodzi dla uzyskania bezpośredniego kolorowych nici t.zw. Muliny, których wówczas w sprzedaży bieżącej nie było. Zawdzięczałam to wielce szanownemu i życzliwemu prezesowi Centrali Rolniczej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” w Warszawie ob. Tadeuszowi Jańczykowi – posiadam ofiarowaną mi przez niego książkę „Spółdzielnie i ludzie”. Po jednorazowej obecności u niego wydał dyspozycję dostarczenia nam tyle szarego płótna i kolorowych nici /kolory obowiązujące w hafcie kaszubskim/ bezpośrednio z fabryki w Łodzi, ile było potrzeba dla kontynuowania kursu haftu kaszubskiego. Po ukończonym 3 – miesięcznym kursie, jego uczestniczki przystąpiły do Spółdzielni Drobnej Wytwórczości w Gdańsku, zyskując w ten sposób możność utrzymania rodziny pracą chałupniczą, i zorganizowały piękną wystawę swoich wykonanych prac w sali Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Kartuzach. Organizowany przez tą Centralę Spółdzielni „konkurs na wspomnienia z okupacji” wyróżnił mnie III krajową nagrodą za moje „Wspomnienia Pomorzanki”.

            W Powiatowym Związku Gminnych Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” w Kartuzach zorganizowałam i szkoliłam drużynę sanitarną PCK, która w eliminacjach zyskała możność uczestnictwa – jedna 5 – osobowa sekcja w strojach kaszubskich – w Zjeździe krajowym PCK w Warszawie,który odbył się w Politechnice Warszawskiej. /dowody  w kronice naszej/. Ta sama drużyna wyróżniała się uczestnictwem i pomocą sanitarną oraz udzielaniem I-ej pomocy podczas żniw i wykopek na wsi.

            Jako przewodnicząca Komisji kobiet Rady Nadzorczej Spółdzielni „Samopomoc chłopska” uzyskałam upoważnienie przeprowadzenia kontroli w skali krajowej szkół podległych tej spółdzielni, a także t. zw. „Spółdzielni Zdrowia” - ukochanych i pilnie organizowanych przez prezesa Tadeusza Jańczyka na terenach najbardziej odległych od możliwości korzystania z pomocy lekarskiej. Miałam możność przekonania się o wielkim dobrodziejstwie tych „Spółdzielni Zdrowia” dla ludności wiejskiej, trudnościach zatrudnienia tam lekarzy internistów i najczęściej dentystów – trudności, które prezes Jańczyk umiejętnie i serdecznie starał się rozwiązać. Przedłużająca się choroba i poważna operacja uniemożliwiała mi kontynuowanie tej społecznej działalności na terenie wiejskim, stąd też intensywniejsza współpraca ze spółdzielczością spożywców „Społem”.

            Konkursy organizowane dla tej spółdzielni spowodowały estetyczniejszy wygląd placówek spółdzielczych, uprzejmość ekspedientek, co znalazło swoje odbicie w skali krajowej w pięknym artykule w tygodniku „Przekrój”: „Bądź słoneczny”.

            Na ostatnim powiatowym zjeździe Ligi kobiet – gdy umożliwiono działalność wśród kobiet w poszczególnych instytucjach – powstał problem użytkowania  - złotówkowych składek członkowskich do kobiecej organizacji. Z ramienia Związku Niewidomych zarządu w Kartuzach organizowałam niejednokrotnie spotkania młodzieży zdrowej  z dziećmi niewidomymi i  przedszkolakami z naszego „Domu Dziecka”. Przekonałam się naocznie jak wielkim nieszczęściem jest niewidztwo, zwłaszcza wśród dzieci, więc na tym zjeździe Ligi Kobiet wysunęłam myśl stworzenia z tych złotówek funduszu na założenie placówki leczącej dzieci niedowidzące. Zamiar podjęty przez nasze spółdzielczynie kartuskie przeniosłam na szczebel wojewódzki.

            Zacna i szlachetna ówczesna przewodnicząca wojewódzkiej Komisji spółdzielczyń „Społem” ob. Jadwiga Kowerska, przeniosła nasze zamierzenia na szczebel krajowy, gdzie zostały z entuzjazmem podjęte przez spółdzielczynie z terenu krakowskiego, rzeszowskiego, szczecińskiego i inne. Wpływały złotówki – należało więc znaleźć odpowiednie locum finansowe. Początkowo Wojewódzki Zarząd polskiego Związku Niewidomych w Gdańsku uruchomił dla nas subkonto, do którego wpływały fundusze z różnych zakątków kraju, dopóki został uznany jako fundusz ochrony zdrowia i w Urzędzie wojewódzkim w Gdańsku założono dla nas subkonto przy tym funduszu. „Subkonto Funduszu Ochrony Zdrowia „Zaskoczyn”. Oddzielna to i wspaniała historia czynu społecznego kobiet spółdzielczyń. Umiały wywalczyć iż Centrala „Społem” wydała zalecenia podległym placówkom, aby   % z funduszów przeznaczonych na cele kulturalno – społeczne we wszystkich placówkach podległych – przeznaczyć na fundusz „Zaskoczyn”. Pani dr Gartner zachwycona była inicjatywą spółdzielczyń, gdyż dotychczas leczyła dzieci w Akademii medycznej w Gdańsku, a były to dzieci z województw: olsztyńskiego, gdańskiego, koszalińskiego i szczecińskiego. Nie jestem w stanie opisać trudów i starań placówki społemowskiej i kobiet spółdzielczyń celem znalezienia miejsca nadającego się na naukę i lecznictwo, odpowiedniego wyposażenia – jak np. Zamówienie specjalne w fabryce w Łodzi granatowego aksamitu celem wyposażenia gabinetu, w którym ulokowano jedyny sprzęt medyczny pochodzenia szwedzkiego, sprowadzonego z akademii Medycznej w gdańsku. Posiadam wiele dowodów wdzięczności młodzieży z okazji świąt i uroczystości państwowych dostarczanych mi przez „nasze” ukochane dzieci. Wycieczki organizowane do Kartuz szlakiem kaszubskim z odpoczynkiem i wspaniałym obiadem oraz upominkami w Kartuzach /kronika Spółdzielni „Społem” w Kartuzach /wspaniała wspólna zabawa, gdy autokarem odwiedziliśmy naszych podopiecznych w Zaskoczynie, przywożąc im upominki w postaci sprzętu sportowego i przeznaczonego do gier, ofiarowany mi mały „order uśmiechu” własnoręcznie wykonany dla mnie, podziękowanie wręczone mnie na uroczystej sesji Miejsko Gminnej Rady Narodowej w Kartuzach w dniu 17 stycznia 1980 r. „za wyróżniająca się działalność w organizacji obchodów Międzynarodowego Roku Dziecka”. Spotykał nas często zarzut: niech spółdzielczynie pozostawiają troskę o zdrowie dzieci instytucjom do tego powołanym. My natomiast odpowiedziałyśmy:

            „Wszystkie dzieci sa nasze i nikt nie może zabronić kobietom troszczenie się o ich zdrowie”.

            Taka owocująca kilkunastoletnia akcja o zdrowie dzieci niedowidzących spowodowana była tym, że bezpośrednio współpracując z Polskim Związkiem Niewidomych poznałam coraz bardziej rozszerzająca sie ilość młodych świeżo ociemniałych, od którego to nieszczęścia chcieliśmy uchronić dzieci nie dowidzące z powiatów północnych, gdyż wówczas takiej placówki nie było. Realizację tego szlachetnego czynu zawdzięczamy wielce szlachetnemu I sekretarzowi Tadeuszowi Fiszbachowi, profesorowi Edmundowi Cieślakowi, ówczesnemu przewodniczącemu Woj. Komitetu Frontu Jedności narodu i ob. Zofii Bełdowicz, sekretarzowi Zarządu Wojewódzkiego PCK. Niestety – w początkach 1982 roku Zaskoczyn został przeznaczony na locum dla starców i dzieci ponownie dojeżdżają do Akademii medycznej, tracąc całą dobę na jeden zabieg z najodleglejszych zakątków nie tylko naszego powiatu.

            W 1984 roku wojewoda Gdański przyrzekł udzielić schronienia leczenia i nauki dzieciom niedowidzącym w nowo budującym się gmachu w oliwie. Nie wiemy jak dalece obietnica ta jest realizowana.

            Wiem, że działalność statutowa znacznie została przekroczona, lecz zawsze działałam  w myśl zasad humanitarnych naszego Stowarzyszenia, którego przedstawicielką we wszystkich instytucjach była znana        w formach organizacyjnych podkreślić należy ożywioną działalność w powstających „Klubach Wiewiórka”, którymi szczególnie troskliwie opiekują się Społeczni Instruktorzy Młodzieżowi. Ostatnio wymienieni zapałem przejmują pałeczkę od doświadczonych działaczy PCK, biorąc udział wszystkich organizowanych akcjach Wojewódzkiej grupy SIM jak n.p.: wpływ na udział szkół podstawowych w konkursie ogłoszonym przez Światową Organizacją Zdrowia i Międzynarodowy czerwony Krzyż – rysunki: współdziałanie dzieci zdrowych z dziećmi kalekimi. W ubiegłym roku 1984 nasza grupa SIM uzyskała ocenę bardzo wysoką, wojewódzka grupa SIM przydzieliła kilkanaście tysięcy złotych na zakup upominków dla wyróżniających się Opiekunów i działaczy grupy SIM. Na ubiegłorocznej konferencji Opiekunów Szkolnych Kół PCK wręczyliśmy pożyteczne i piękne książki pamiątkowe oraz kwiaty wyróżniającym się wyżej wymienionym.

            Szczycę się nadal członkostwem w Radzie Młodzieżowej PCK oraz noszę zaszczytny tytuł „Opiekuna Grupy SIM”.

            Mogłabym wiele wymienić pojedynczych form działalności jak n.p.:przez 27 lat pełnioną funkcję w Radzie Honorowych Dawców Krwi, którym też jestem, szerzenie oświaty sanitarnej, prowadzenie szkolenia sanitarnego udział w eliminacjach drużyn sanitarnych.

            Zostałam tak przez władze państwowe, jak i nasze czerwonokrzyskie wysoko oceniona, otrzymując zaszczytne odznaczenia:

w 1946 roku Brązowy Krzyż Zasług za najlepiej przeprowadzoną akcję „Pożyczkę Odbudowy Kraju z zaproszeniem do straszliwie zniszczonej wówczas stolicy.

 W następnych latach Srebrny i Złoty Krzyż Zasługi oraz „Krzyż Kawalerski” wręczonym mi w Belwederze.

Posiadam 4 – stopniowe „odznaki Honorowe PCK” i wiele innych zaszczytnych odznaczeń różnych instytucji.

            Póki osłabione zdrowie służyć mi będzie, służyć będą zaszczytnej realizacji zadania humanitarnych naszego Stowarzyszenia, zwłaszcza we współpracy z młodzieżą, której całe serce oddałam, w Honorowym dawstwie Krwi, i w świadczeniu pomocy potrzebującym jako przewodnicząca Komisji Opieki Społecznej Polskiego Czerwonego Krzyża w Kartuzach.

Tak uzyskałam przytułek w jedno-pokojowym mieszkaniu na wsi u poczciwych staruszków, którzy nigdy ode mnie grosza nie chcieli za komorne, a częstokroć miodem, masłem i mlekiem częstowali moje dzieci. Transportu moich ruchomości podjął się miejscowy gospodarz, który o zakazie nic nie wiedział!

            Tak rozpoczęła się nowa część mego życia w czasie okupacji i szczerze przyznaję, że znacznie spokojniej wśród życzliwych sobie ludzi spędziłam ten okres trzy i pół – letni! To, że otrzymałem wezwanie z „Arbeitsamtu” do pracy na roli w tej wsi, że praca ta była ponad moje siły nie przyzwyczajonej do tego rodzaju pracy kobiety, że utrzymywała przez cały czas rodzinę ze sprzedaży pozostałości „dobrych czasów”, darów i pomocy ludności miejscowej, której starałam się pomóc swoją dobrą znajomością języka niemieckiego jako pośrednik, a najczęściej jako sanitariuszka, uczyniło mnie prawdziwą społecznicą, rozumiejąca dolę i niedolę w czasie okupacji miejscowej ludności, a zwłaszcza ciężkiego losu kobiety wiejskiej!

            Mąż mój wyjeżdżający przygotował kilka pocztówek, donoszących, że znajduje się w Poznaniu u swojej rodziny, zatrudniony jest tam przy utrzymaniu porządku na ulicy, kopaniu rowów, czy innych pracach fizycznych. Pocztówki tego rodzaju wysłałam po jego wyjeździe do sióstr męża w Poznaniu, które rzeczywiście, jako Polki zatrudnione były przy tego rodzaju pracach fizycznych, prosząc, by co jakiś czas wysyłały do mnie tego rodzaju pocztówki! Wezwana kiedyś do sołtysa miejscowego,który miał obowiązek wypytywania z czego się utrzymuję, pokazywałam pocztówkę męża i małą przesyłkę pieniężną 60,- Mk, które mi rodzina męża od czas do czasu przysyłała! Jeździłam z chorymi dziećmi do lekarza, nawet do specjalisty do Gdańska, uzyskując specjalne zwolnienie od pracy rolnej przez „Ortsbauernfuhrera”na piśmie pieczątka (odpowiednik naszego agronoma)! Gdy po półtora rocznym pobycie na wsi,jedno z bliźniąt zachorowało poważnie po upadku, skierowano mnie do specjalisty tego samego, u którego już kiedyś byłam z dzieckiem miejscowego gospodarza! Starszego syna wzięłam ze sobą, gdyż znał trochę język niemiecki, uczęszczając obowiązkowo do szkoły wiejskiej a 4 -letni Wojtuś nie znał wogóle niemieckiego. Podczas podróży pociągiem nastąpiła obława, podczas której rewidowano bagaż i kontrolowano dowody osobiste. Posiadałam jako jedyny dokument moją „Haushaltskarte” z czerwonym znakiem „P”, starannie unikając wizyty w Magistracie w Kartuzach po jakikolwiek dowód, gdyż zbyt wiele osób znało historię naszej odmowy podpisania niemieckiej listy narodowościowej, a widziałam, że wciąż namawiać mnie będą na wstąpienie w ich szeregi. Hitlerowiec, któremu okazałam zaświadczenie z przed 2 -ch lat, podniósł je pokazując wszystkim i mówiąc, że takie zaświadczenie każdy powinien mieć, kto chce podróżować pociągiem. Można było Niemców wykołować, zwłaszcza jeśli postępowało się pewnie i władało dobrze niemieckim!

            Jak różna była praca na roli od tej, którą oglądałam z daleka przed wojną! Falisty teren Szwajcarii Kaszubskiej powodował, że orka była ciągłym wspinaniem się pod górę i zjeżdżaniem w dół, gospodarz wracający z pola nie był w stanie zdjąć o własnych siłach buty! Najbardziej jednak przejmowała mnie podziwem praca kobiet wiejskich! Od świtu do nocy pierwsza na stanowisku w kuchni, w stodole, w oborze, na polu! Wynik gospodarki na roli, czy też hodowli drobiu, trzody chlewnej, krów, zależna była od niej, od jej doglądania wszystkiego co tyczyło gospodarstwa, domu, rodziny! Nigdy nie znajdowały chwili wolnej dla siebie, nie mogły pomyśleć nawet o sobie, były zawsze czynne, zajęte, całkowicie oddane! Jak mało nałam trudy życia kobiety wiejskiej! Postanowiłam, jeśli dożyję końca okupacji i do czekam oswobodzenia, wszystkie możliwości jakiejkolwiek pracy społecznej poświęcić kobiecie naj ofiarniej pracującej tj. Kobiecie wiejskiej!

            Wieczorami, zwłaszcza w okresie zimowym, zbierało się grono znajomych gospodarzy, młodych i starych, którzy z uwagą słuchali barwnych opowieści znanego działacza kaszubskiego dr Majkowskiego, czytany przeze mnie, przy zaciemnionych oknach! Mimo nie znajomości gwary ludowej kaszubskiej, czytałam ją biegle, na moje jednak pytanie, czy dobrze czytam zrozumiale kaszubski, odpowiedziano mi, że tak „nauczono”! Lecz oni prawie wcale pisowni kaszubskiej nie znali!

            Od samego początku nawiązałam kontakt z wywiezionymi na roboty rodakami z innych dzielnic polski do szczecina, a zwłaszcza do Pilic, gdzie znajdował się duży obóz pracy! Regularnie wysyłane paczki do jednego z nich, jak chleb i cebulę, nic innego sama nie posiadałam, i stała korespondencja z ojcem rodziny wywiezionym ze Lwowa do tego obozu, otrzymywane były przez niego jako od siostry! Serdeczna więź nawiązana z nimi zacieśniła się, gdy któregoś dnia otrzymałam od niego charakterystyczny list. Otóż pewnej nocy, było to w 1943 roku, budzono nagle mieszkańców wszystkich baraków, ładowano na samochody wojskowe ciężarowe, wszystko pod opieką SS i karabinów maszynowych! Pewni, że ostatnia godzina wybiła , wymieniali szeptem swoje spostrzeżenia, dokąd ich wiozą. Wywieźli do lasu, kazali ustawić się w czworoboku, za nimi ustawiono licznie karabiny maszynowe, a w wolnym miejscu tego czworoboku znajdowała się szubienica! W pewnym momencie zajechała karetka więzienna, wyprowadzono jednego z ich młodych towarzyszy, postawiono go przed szubienicą i zawieszono ogromną tablicę z napisem „Ich habe die deutsche Rasse geschandet”! Nieszczęsny nawiązała kontakt z młodą dziewczyną niemiecką, za co teraz miano go po hitlerowskiemu ukarać. Komendant tego tragicznego widowiska spytał młodzieńca, czy czegoś pragnie, odpowiedział „zapalić papierosa”. Gdy został poczęstowany przez niego, odmówił przyjęcia i dopiero na wezwanie komendanta dostarczony przez jednego z rodaków papieros, został przez skazańca chciwie wypalony! Następnie 3-ej  rodacy ze znakiem „P” widocznym po lewej stronie marynarki zmuszeni zostali pod groźbą pistoletu do założenia stryczka na szyję nieszczęsnego i wytrącenia oparcia z pod nóg! Następnego dnia na czołowej stronnicy miejscowej prasy hitlerowskiej ukazało się zdjęcie, jak to Polacy sami wymierzają karę temu, kto ośmielił się zhańbić rasę niemiecką!

            Krótko przed wkroczeniem wojsk radzieckich do Kartuz przebywała na naszym terenie grupa SS – owców ukraińskich! Któregoś dnia będąc dla załatwienia zakupów produktów żywnościowych  w Kartuzach usłyszałam regularny krok, i zanim znajoma zdążyła mnie ostrzec, by oddalić się, usłyszałam 3 – krotnie oddaną salwę! Młoda kobieta i mężczyzna oraz 14 – letnia dziewczynka zostali przy ewangelickim kościele rozstrzelani za rzekome okradanie uchodźców z Prus Wschodnich! Ta sama grupa SS-owców przeprowadziła czystkę, wyławiając ukrywających się robotników polskich, zatrudnionych u bambrów pruskich, a nie chcących z nimi dalej posuwać ku Berlinowi, wiedząc, że koniec hitlerowców bliski!

            Krótko przed wkroczeniem wojsk radzieckich hitlerowcy wysiedlili wszystkich mieszkańców naszego domu mieszkalnego (7 rodzin wysiedlonych) by założyć tam swój sztab, gdyż jedynie ten dom posiadał murowane piwnice. W ciągu 15 minut musieliśmy opuścić mieszkanie, a słysząc zbliżające sie wyzwolenie, szybko zdecydowaliśmy się do udania na przeciwną stronę jeziora, przez topniejący lód! W powietrzu świstały kule karabinowe z samolotów, gdy na samym zakręcie dogonił nas SS – owiec z rewolwerem w ręku, dopytując się o „Malińskiego”! Znajoma pani z całą przytomnością umysłu oświadczyła, że tu go nie ma, poszedł w innym kierunku. Mogła tak twierdzić, gdyż wszyscy rozeszli się w różne strony. SS – owiec popędził we wskazanym kierunku przez pola, a właściciel tego gospodarstwa opowiedział później, że jak szalony popędził do stodoły, na strych, do piwnic szukając męża! My natomiast byliśmy już za jeziorem i oczekiwaliśmy wyzwolenia!

            Długotrwałe walki o zdobycie Gdańska spowodowały dłuższe zatrzymanie się sztabu radzieckiego w naszej wsi, zajęcie ponowne mojego pokoiku przez komendanta NKWD i rozbicia rodziny na dwie gromadki dla pomieszczenia i tak przepełnionych pokoi gospodarzy miejscowych! Jako Polce powierzono mi przygotowywanie posiłków dla oficerów wracających i ponownie wyjeżdżających na front gdański i cała moja rodzina mogła utrzymać się z tych przygotowywanych posiłków. Starszyna był bardzo dobrym człowiekiem i za jego namową, kapitan, dowódca tej placówki, po zdobyciu Gdańska, pozostawił mi metr kaszy i metr mąki bym miała czym wyżywić rodzinę!

            Po powrocie do miasta mąż mój wrócił do pracy w Starostwie, a ja zaczęłam pracę w Zarządzie Gminnym w Kartuzach.

            Jedno wydarzenie utkwiło mi szczególnie żywo w pamięci! Otóż wiosna 1943 roku przybyłam do miasta w celu nabycia artykułów spożywczych na karty i kupując w sklepie narożnym, znajdującym się przy rynku, usłyszałam nagle śpiew! Śpiew najpiękniejszy na świecie dla każdego Polaka! Nie wierzyłam swoim uszom, lecz ponieważ wszyscy obecni w sklepie, tak ekspedientki, jak i kupujący podbiegli do okna wystawowego, nie mogłam sie mylić! To większa grupa osób idąca jezdnia przez ulicę Dworcową śpiewała „Hymn” polski! Pierwszą myślą moją było; „koniec wojny”! Wypadłam ze sklepu, dołączając do gromady ludzi, idących w kierunku dworca, odprowadzanych przez liczną asystę policji niemieckiej, nie mającej żadnego wpływu na demonstrację narodowa Kaszubów! Okazało się, że hitlerowcy, wówczas już nie odnoszący tyle „Siegów”, przyprowadzili zaciąg młodzieży kaszubskiej do wojska niemieckiego. Młodzież gremialnie odprowadzana przez rodziny śpiewała nasz „Hymn”, „Kto się w Opiekę”, „Serdeczna Matka” i tym podobne pieśni narodowe i kościelne – polskie! - policjanci szaleli – mieli obowiązek doprowadzić młodzież do oczekujących na nich pociągów, i jako poborowych nie mogli ich źle traktować. Dlatego też całą złość swą skupili na pozostałych na peronie płaczących i śpiewających członkach rodzin, szarpiąc ich i aresztując kilka osób! Byłam świadkiem tych wydarzeń,które mnie bardzo podniosły na duchu, jak zresztą wszystkich obecnych. „trzymajcie się chłopcy” „Nie dajcie się” tak żegnali zrozpaczeni członkowie rodzin swoich odjeżdżających na front chłopców!


Fragmenty wspomnień działalności społeczno – wychowawczej.

            Urodzona i wychowana w Działdowie, mieście i okolicy znanej z patriotycznej postawy z czasów plebiscytu i niezwykłego rozkwitu kultury polskiej okresu międzywojennego, wyrosłam w atmosferze głębokiego umiłowania ojczyzny, ukochania mowy ojczystej i kultury polskiej.

            Po ukończeniu szkoły średniej, brałam czynny udział we wszystkich imprezach kulturalno oświatowych, którymi kierowali ludzie niezwykle zasłużeni dla repolonizacji germanizowanych z premedytacją mazurów, jak: I – wszy dyrektor seminarium nauczycielskiego w Działdowie i jego żona, dziś niestety nie upamiętnieni w Działdowie, prezes chóru „Lutnia”, znanego w skali krajowej, ob. Majkowski, dyrygent tego chóru i wielu innych, brat mój śp. Arno Kant, twórca i dyrygent orkiestr szkolnych i straży pożarnej. Hitlerowcy właściwie ocenili działalność całej rodziny naszej gdyż brat mój Arno, został rozszarpany psami SS-owskimi w 1939 r. /historycznie udowodnione/, drugi brat Konrad gilotynowany w Królewcu. Dziś Szkoła Muzyczna w Działdowie nosi imię mojego brata nauczyciela, muzyka, działacza społecznego, 5.000 pomordowanych w 1939 roku w Działdowie i 50.000 zamordowanych w obozie koncentracyjnym w Działdowie /dawniejsze koszmary/, męczeni i zamordowani w piwnicach „gestapo” /dawniejsza willa adwokata Wyrwicza, działacza socjalistycznego w okresie międzywojennym, obecnie szczęśliwa siedziba „Żłobka”/, upamiętnieni zostali postawionymi przez społeczeństwo pomnikami i tablicami pamiątkowymi.

            Wyniosła więc z domu rodzicielskiego, jak całe moje rodzeństwo, dążenie do szerszego działania społecznego, tak niezwykle cennego na terenach objętych zaborem pruskim darzącego z niezwykłą perfidią do germanizacji rdzennej ludności polskiej na Mazurach. Zawdzięczaliśmy to głównie matce, poznaniance, wcześnie owdowiałej, pozostającej z pięciorgiem dzieci, niestrudzonej działaczce społecznej i wielkiej patriotce.

            Z działalnością spółdzielczą nie zetknęłam się w okresie międzywojennymi, ani też w okresie okupacji hitlerowskiej.

            W 1935 roku, mąż mój, urzędnik państwowy przeniesiony został służbowo do Kartuz, gdzie pracował w Starostwie, mieliśmy wówczas dwoje, a oddzielenie od moich stron rodzinnych, z ożywionego życia kulturalnego, od ukochanego rodzeństwa, łagodziło jedynie dzieci 2 i 1 – rocznych, postanowienie mojej matki, wyjazdu razem z nami.

            Wielka miłośniczka natury, zachwyciłam się pięknem krajobrazu Szwajcarii Kaszubskiej, tak różnego od równin otaczających moje miasto rodzinne. Rok później zostałam czynnym członkiem /Towarzystwa/ Ligi Obrony Powietrznej Państwa – Pań, pełniąc funkcję skarbnika. Prezeską naszego Koła była p. Borszewska, żona ówczesnego dyrektora gimnazjum w Kartuzach. Każda z tych lokalnych placówek starała się zebrać z darów społeczeństwa – fundusz społeczny na budowę samolotu myśliwskiego. Jakże byłam szczęśliwa i usatysfakcjonowana, gdy nasza prezeska została odznaczona srebrnym Krzyżem Zasługi za najlepiej przeprowadzoną akcję. Razem z żoną ówczesnego sekretarza Magistratu p. Jelińską zebrałyśmy obie niebagatelną kwotę, przyczyniającą się do tego, że wyróżniono nas w całym ówczesnym województwie pomorskim.

            Był to okres napastliwych wrzasków hitlerowców i ich przygotowań do napaści na inne kraje i nagrody. Pobliże Gdańska, zbuntowanego buńczucznym z zachowaniem się młodzieży hitlerowskiej, nie przejmowały nas zbytnio, gdyż daleka była myśl jakiejkolwiek z ich strony napaści, wobec szczęścia wolności słowa i myśli w niepodległej ojczyźnie. Jednakże ich niesamowity tupet posługiwania się wyłącznie językiem niemieckim na naszych terenach, które często odwiedzali, kupując smaczne wędliny i inne towary żywnościowe, wprawiał nas w zdumienie. W swojej naiwności nie przypuszczaliśmy, aby przyjeżdżali w zupełnie innych celach. Byliśmy i jesteśmy bardzo gościnni, nie podejrzewający złych zamiarów u naszych gości.

            W 1938 roku, gdy wciąż nasilały się wydarzenia ekspansji hitlerowskiej, dowiedziałam się, że w sierpniu czy też wrześniu 1939 r. będę ponownie matką. Niezwykłe dolegliwości, dotychczas nigdy nie odczuwalnych, nie spowodowały wizyty u lekarza, tak że dopiero 14 sierpnia 1939 r. dowiedziałam się, że urodziłam dwoje dzieci chłopca i dziewczynkę. W czasie tym niezwykle denerwującym z powodu napaści na rodaków w Gdańsku i wiecznie powtarzającymi się wrzaskami rozhisteryzowanych hitlerowców, wydarzyły się znamienne wypadki, z których jeden wart odnotowania. Policja nasza była zobowiązana do niezwykłej czujności, gdyż pobliże Gdańska powodowało wiele incydentów granicznych. Kilka dni przed moim porodem, mąż mój wrócił z wiadomością, że jeden z policjantów słyszał z okien niemieckiego właściciela ziemskiego Hoenego z Borcza k. Kartuz, rozlegającą się hitlerowską bojową pieśń. Gdy wkroczył do pomieszczenia, po kilkakrotnym wezwaniu do otwarcia, znalazł się w dużym apartamencie, którego główną ścianę zdobiła wilka flaga hitlerowska. Pokój przepełniony był ludźmi. Flagę hitlerowską zarekwirował, zebranym kazał rozejść się. Młody urzędnik starostwa, na widok hitlerowskiej flagi wpadł w szał i rzucił się na nią scyzorykiem rozdzierając nieznacznie. Ówczesny starosta zganił pracownika Dąbrowskiego, kazał uszkodzenie artystycznie zacerować, flagę zwrócić właścicielowi, oświadczając, że zebranie nie było otwartym wiecem, a we własnym mieszkaniu każdy ma prawo czynić co mu odpowiada. Takie były ówczesne nakazy władz państwowych nie drażnienia bestii hitlerowskiej!

            Byłam niezwykle osłabiona, nerwowo wyczerpana wiadomościami niepokoju w siedzibach władzy państwowej, wkrótce też dowiedziałam się, że nastąpi ewakuacja ludności wgłąb kraju. Dnia 31 sierpnia 1939 r. czekał na stacji kolejowej eszelon, składający się z 60-ciu wagonów towarowych, przygotowanych do transportu ludności cywilnej. Mąż mój jako odpowiedzialny za całość transportu, nie mógł nam wiele uwagi poświęcić, była szczęśliwa, że matka była z nami i mogła zająć się moimi 4 i 5 – letnimi dziećmi. Jakże byłam wdzięczna, że kilka tygodni przed napaścią hitlerowską na nasz kraj Polskie Radio informowało codziennie mieszkańców, aby czynili zapasy przede wszystkim w opatrunkach sanitarnych, artykułach żywnościowych, a zwłaszcza koniecznego zaopatrzenia w sól, cukier, kaszę manną, ryż, świece, zapałki, maszynkę spirytusową i co najmniej 3 ltr. denaturatu. Dzięki temu wszystkie te niezbędne artykuły uchroniły nas podczas 5 – dniowego transportu i 6 – ciu nocy w głąb kraju do Chełma Lubelskiego od /możliwości przygotowania ciepłej herbaty, zwłaszcza ziołowej. Pierwszy postój naszego transportu – chwilowy w Toruniu – przeraził nas całkowitą ciszą. Następny na moście w Warszawie był niezwykle ożywiony przez młodzież harcerską i działaczy PCK, którzy roznosili gorące potrawy i płyny wszystkim uchodźcom. Kilkanaście minut później nastąpił pierwszy nalot na Warszawę. Było to 1 września 1939 roku, godziny nie pamiętam. Byliśmy bardzo przygnębieni i przerażeni. Nie pamiętam także jak długo jechaliśmy do Terespola, gdzie nastąpił kolejny nalot na lotnisko i stację. Mimo nakazu mojego męża aby nie wychylać się z wagonów, zwłaszcza, że obok naszego transportu znajdował się transport amunicji, niektórzy przerażeni uciekli z wagonów i kilka osób zostało rannych. Przerażenie było tym większe, że od wstrząsów powietrze w zamkniętych wagonach towarowych stało się gęste i czerwone od odpadającego tynku, lecz wystarczyło, że ktoś zawołał: „gaz”! Przed małym budynkiem stacyjnym rosło drzewo rozłożyste, w którego konarach znajdował się ukryty karabin maszynowy. Jakże byliśmy uszczęśliwieni gdy dzielni nasi żołnierze zestrzelili jednego pirata powietrznego, widzieliśmy, jak w płomieniach spadał. Postoje odbywały się w czasie dnia, podczas wyjątkowo pięknej, słonecznej pogody, ca wykorzystałam do generalnego sprzątania wagonu, w którym obecność 20-25 osób bez możliwości normalnego /załatwienia procesów fizjologicznych, stało się nie do zniesienia. Jakże byłam wdzięczna, że w mojej podręcznej apteczce znajdował się także lizol.

Tu jest BRAK częściowy treści.

            Według późniejszego oświadczenia lekarza, przebyta przeze mnie w 1930 r. czerwonka, uchroniłam moje niemowlęta od niechybnej śmierci, gdyż sama je karmiłam. Wiele jednak dzieci i osób dorosłych pozostało na zawsze w ziemi lubelskiej.

            W całej tragedii wrześniowej z 1939 roku podziwiać należy oprócz bohaterstwa naszych żołnierzy, niezwykłe zdyscyplinowanie społeczeństwa, niezwykłe przygotowanie i poświęcenie organizacji Polskiego Czerwonego Krzyża, którzy w tak skuteczny sposób umieli podołać trudnym zadaniom, które napaść hitlerowska na nas sprowadziła. Młodzież, zwłaszcza harcerska i czerwonokrzyska z wielką umiejętnością i serdecznością spieszyli z pomocą potrzebującym. Gdybyśmy tak ofiarni pracować umieli w czasie pokoju, jak umiemy bohatersko stawić czoła nieprzyjaciołom bylibyśmy najwspanialszym narodem na świecie.

            Po wkroczeniu wojsk SS do naszej wsi żyliśmy w ciągłej panice.

W początkach listopada wojsko hitlerowskie zarządziło transport samochodami ciężarowymi uchodźców na powrót do swoich miast. Pierwszy obóz zbiorowy był w Lublinie. Po drodze widzieliśmy naszych żołnierzy popędzanych do naprawy dróg i mostów. Serce się ściskało, łzy gorące płynęły z oczu, lecz byliśmy bezradni, w mocy bestii hitlerowskiej. Nie jestem w stanie opisać tragedii ludności cywilnej, a gdy w końcu znaleźliśmy się w znienawidzonym Gdańsku, w poczekalni dworcowej przepełnionej tłumem takich samych nieszczęśników, rozpacz moja nie minęła granic, zwłaszcza, że znajomy męża odpowiedział o tragedii rozstrzelanych pod Kaliskami k/Kartuz i w innych miejscach, że hitlerowcy gorączkowo poszukują „Grosspolnische Aufstander”, którego Koła /Powstańcy Wielkopolscy/ mój mąż był sekretarzem i wszystkie dokumenty członków znajdowały się w miejscu jemu tylko znanym zdenerwowanie nasze sięgało granic wytrzymałości ludzkiej. Dowiedzieliśmy się także, iż nasza mieszkanie zajęte jest przez Niemców. Mąż chciał abyśmy udali się do Poznania do jego rodziny, lecz bilety sprzedawano za wyjątkowym zaświadczeniem hitlerowskim. Doskonale orientowali się hitlerowcy na naszych terenach, gdyż sporo było oddanych im Niemców, którzy tuczyli się polskim chlebem z masłem i szynką, posiadali największe majątki ziemskie, zakłady kupieckie i rzemieślnicze, a tak zdradziecko postępowali wobec Państwa Polskiego, które ojczystym dobrem karmiło wszystkie swoje dzieci. Ponieważ mąż jak i ja pracowaliśmy tak w Działdowie, jak i w Kartuzach w Starostwie, znaliśmy dokładnie wszelkie zarzadze3nia okresu międzywojennego w stosunku do obcokrajowców. Byli częstokroć pobłażliwiej traktowani niż nasi rodacy.

            Gdy wróciliśmy do Kartuz, znajomi znajomi załamywali ręce, nie poznawali mnie, gdyż karmiąc dwoje dzieci w tak nienaturalnych warunkach, byłam cienie, schudłam, nie mogąc się poruszać o własnych siłach. Wszystkie dzieci chorowały czerwonkę, nie było możliwości mycia, nie mówiąc o kąpieli, zmianie bielizny, zmianie ciągle niewłaściwie pranych pieluszek. P. Zawiszewska, żona kolegi męża z biura, zaopiekowała sie nami, zabierając do swego mieszkania. Mąż, z pomocą p. Litwic, właścicielki domu, w którym mieszkaliśmy przed wojną, zdołał dostać się do mieszkania, celem usunięcia ukrytej broni i akt personalnych powstańców wielkopolskich. W początkach grudnia 1939 r. pozwolono nam wprowadzić się do własnego mieszkania, przydzielając nam łaskawie jeden pokój, resztę zajmowali hitlerowcy, którym zobowiązano mnie do sprzątania i opalania mieszkania i innych usług. Mąż mój, znający biegle niemiecki w słowie i piśmie, wezwany przez „Arbeitsamt”, zatrudniony został w Magistracie w charakterze rodzaju woźnego. Ułatwiało mu to usuwanie paszkwilów, anonimów szkodzących polakom, z korespondencji odbieranej z poczty, zanim została ona dostarczona do rąk hitlerowskich adresatów. Uratowało to niejednego z naszych rodaków, którzy przed aresztowaniem przenieść się mogli na tereny, gdzie byli mniej znani i poszukiwani.

            Nie miejsce tu na szczegółowe opisywanie naszych przeżyć w czasie okupacji hitlerowskiej, na terenach „wcielonych do III Rzeszy”. Obawiam się, że biorąc udział w konkursie organizowanym przez spółdzielczość zaopatrzenia i zbytu, nie o takie sprawy chodziło, lecz o podkreślenie działalności społecznej w spółdzielczości wogóle. Zaznaczyłam jednak, że intensywna działalność i gorące zaangażowanie w ułatwianiu kobiecie wiejskiej jej niedocenionej pracy, nastąpiło u mnie, niestety, dopiero w czasie okupacji, gdy sama wysiedlona z całą rodziną do wsi Łapalice, miałam bezpośredni wgląd i udział w pracy kobiety wiejskiej. Mąż mój po odmowie podpisania listy niemieckiej został aresztowanym, osadzony w kartuskim więzieniu, przesłuchiwany przez gestapo bardzo dotkliwie i zwolniony po 14 – tu dniach, celem porozumienia z żoną dla podpisania listy niemieckiej, na 24 godziny. Wykorzystaliśmy to do palenia zabrane korespondencji do hitlerowców, skrzętnie tak długo przechowywanej, dla przedstawienia przyszłym władzom polskim. Było to w styczniu 1942 r. podczas silnych 30 stopniowych mrozów. Po postanowieniu, że nadal odmawiamy przyjęcia „wspaniałomyślnych darów hitlerowskich”, sądząc, że po zniknięciu męża, zniknie też powód do żądań w tym kierunku, tego samego dnia w nocy udaliśmy się pieszo do stacji Somonino, gdzie pociągi towarowe przystosowane do transportu robotników, łatwiej mogły służyć do zniknięcia z oczu, gdyż w Kartuzach zbyt byliśmy znani. Gdy następnego dnia niemiecki policjant zgłosił się celem zabrania męża do Stutthofu /odpis tej decyzji znajduje się w aktach i dokumentach zachowania polskości w Zarz. Woj. ZBOWiD/, oświadczyłam, że mąż wyjechał do swojej rodziny do Poznania dla odpoczynku. Oczywiście mąż udał się w zupełnie innym kierunku. Codziennie przeprowadzono rewizje w moim mieszkaniu i  w końcu oświadczono, że mieszkanie musi być opróżnione dla „Baltendeutsche Tillnera”. Nastąpiło gwałtowne poszukiwanie kąta dla 6 – osobowej pozostałej rodziny, co było połączone z bardzo tragicznymi nieraz wydarzeniami. W urzędzie mieszkaniowym miasta oświadczono, że dla takich miejsca w mieście nie ma, że mąż mój miał tyle znajomości i mam poszukać sobie miejsca na wsi. Odmówiono mi transportu niezbędnych mebli /odmowa Mielwczyka „Muhlbrechta”, trudniącego się transportem, „aż zmięknę”/, dopiero p. Brunon Renkowski przyjechał, syn p. Muchlińskiej pomógł mi w rozbiórce mebli nie odzownych i transportu do wsi Łapalice, gdzie małżeństwo bezdzietne Skrzypkowscy umożliwili mi zamieszkanie w jednym pustym pokoju i kuchence z cementową podłogą. Byli to staruszkowie bardzo dobrzy, którzy przez cały czas pobytu w ich mieszkaniu od lutego 1942 r. do maja 1945 r. nie pobierał ode mnie ani grosza, a przeciwnie często wspierali dostarczeniem mleka tak nieodzownego dla zdrowia moich czworo dzieci. Bardziej wartościowe rzeczy p. Zawiszewska przewiozła  do ks. Paszoty w Przodkowie, które i tak zaginęły, a meble bardziej wartościowe przechowywał u siebie ob. /Cieszyńska/

bardzo zasłużony obywatel w udzielaniu pomocy garstce opornych rodaków.

            W Łapalicach, zmuszona przez Arbeitsamt do pracy na roli, poznała trud i znój, zwłaszcza kobiety wiejskiej. Przyrzekłam sobie, że jeśli wyjdę cało z tej gehenny, resztę sił i życia poświęcę ułatwieniu pracy kobiecie wiejskiej.

            Gdy wspomnę zachwyt nad pięknem krajobrazu polskiego, urozmaiconego kolorowymi zapaskami kobiet pracujących w polu, gdy wspominam smak wiejskiego masła kupionego na targu u kobiet wiejskich, to jednocześnie obecnie przypominają mnie się kolana obolałe i obrzękłe po wybieraniu ziemniaków, pot zalewający oczy w pracy przy żniwach i sianokosach, pęcherze na wszystkich palcach powalanych ziemią i wiele wiele nocy nieprzespanych z bólu nieznośnego w rękach i nogach. A przecież wykonywałam jedną dziesiątą pracy kobiety wiejskiej, która od świtu krzątała się dla rozpalenia ogniska domowego, przygotowania karmy dla drobiu, trzody chlewnej i bydła, przygotowania posiłków dla rodziny, bezustannego krzątania się koło dzieci. Zwłaszcza na ziemi kaszubskiej, pagórkowatej, gleby III i IV klasy, trud uprawiania ziemi i wydobycia z niej wszystko co potrzebne dla żywienia całego społeczeństwa, jest niewspółmiernie trudniejszy niż na ziemi lubelskiej, na której przebywaliśmy w okresie jesiennym w 1939 r. Żadna kobieta miejska, mająca nawet liczną rodzinę, nie jest w stanie zrozumieć trudu, samozaparcia, całopalnej ofiary, która czyni z siebie kobieta wiejska. Zwłaszcza, że dobra przez siebie i rodzinę zapracowane trzeba było oddawać znienawidzonemu wrogowi. W 1942 r. musiałam pokonywać 5 km do Kartuz dla zdobycia ½ ltr mleka dziennie dla moich 2,5 rocznych dzieci na karty „P”. Gdy nasi gospodarze bliżej mnie poznali, gdy często służyłam im pomocą znajomością języka niemieckiego, gdy zajmowałam się pielęgnowaniem chorych, zwłaszcza dzieci, jeździłam z nimi do lekarzy, czytałam wieczorami polskie książki w gronie znajomych gospodarzy Jana Kasyny – Sienkiwicza trylogię, Krzyżaków, uczyłam dzieci języka polskiego i historii /nie jestem nauczycielką/, zdobyłam ich całkowite zaufanie i łatwiej było wyżyć. Posiadam kartę kombatancką z tytułu tajnego nauczania na terenach „wcielonych do III Rzeszy”.

            Mieszkając jeszcze w Kartuzach przez kolegę męża a okresu przedwojennego p. Kaczmarczyka, uzyskałam adres ojca rodziny p. Władysława Sitnikiewicza, który pozostawiając młodą żonę i dwóch synków we Lwowie, wywieziony został do Szczecina – Police na roboty przymusowe. Przedstawiłam się władzom hitlerowskim obozu jako siostra Sitnikiewicza i uzyskałam zezwolenie wysyłania do „brata” paczek żywnościowych. Były one bardzo skromne, dużo posyłałem chleba i cebuli, gdyż sama posiadając karty „P” nie mogłam wiele posyłać. Był to obóz pracy duży, kontakt z ob. Sitnikiewieczem utrzymany aż do stycznia 1945 r., który obiecywał, że najpierw po wyzwoleniu odwiedzi mnie. Zdołał mi donieść, że żona jego została umieszczona w Majdanku, gdzie zginęła, o synach swoich nie wiedział nic. Ogromna była rozpacz tego człowieka, jak tysięcy i milionów naszych rodaków. Wiem tylko, że cały obóz transportowano w głąb Niemiec i nigdy nie dowiedziałam się niczego bliższego, mimo poszukiwań przez Polski Czerwony Krzyż. Zbyt mało posiadałam danych osobowych. Telewizja Polska „Świadkowie” także nie mogła mi pomóc. Jest to oddzielna trag. Historia.

            Zbliżający się front, powodował bezustanne ciągi niemieckich uchodźców z Prus Wschodnich przez Łapalice, jednocześnie ze Stutthofu pędzono bezlitośnie więźniów obozowych, tak wycieńczonych, że wielu, wielu rozstrzelano po drodze, jeńców wojennych polskich i radzieckich. Moje małe przepełnione mieszkanko przepełnione było to uchodźcami niemieckimi z Prus wschodnich, którzy /starzy po 80 – ce ludzie/ zrozumieć nie mogli, że „nie wypędzają kaszubów z gospodarstw pozostałych i osiedlają ich na tych gospodarstwach”! Gościłam też oficerów francuskich, lekarzy, 5 osób którzy po przespanej nocy i odpoczynku posuwali się dalej, aby wrócić do swojego kraju. Pamiętam, że kapitan – lekarz przychodzi z miejscowości Cognac, domagając się, aby po oswobodzeniu napisać na pozostawiony adres. Nigdy tego nie uczyniłam, gdyż wszystko straciliśmy ponownie po zajęciu przez „Wehrmacht” naszego mieszkania. W ostatniej chwili, gdy przez jezioro przedostawaliśmy się do Rekowa, pędzący SS-owiec poszukiwał „Malińskiego” i tylko przytomności p. Richertowej, matki późniejszego inspektora szkolnego Edmunda Richerta, zawdzięczamy, że przeżyliśmy, bo wskazała zupełnie inny kierunek dokąd „Maliński” się udał. Wiele jeńców polskich korzystało także z chwilowego odpoczynku w moim mieszkaniu w Łapalicach, staraliśmy się ulżyć choć na chwilę ich niedolo, opatrując odmrożone ręce, nogi, uszy. Byliśmy pewni, z powodu bliskości frontu radzieckiego, że pozostaną u nas, pomogą nam wyzwolić się od okupanka. Niestety, walka o Gdańsk, uparte boje o Żukowo /Zuckau na mapie niemieckiej/, spowodowały, że wszystkich jeńców popędzono do kopania rowów obronnych i wkońcu popędzona dalej w kierunku Szczecina. Jeden z nich po oswobodzeniu przyjechał z białostockiego, aby przekonać się, czy przeżyliśmy. Byliśmy wzruszeni tak serdeczną troską, zwłaszcza, że podróż w 1945 roku nie należała do przyjemności i rodak nie wiedział nawet, gdzie w kartuzach mieszkamy.

            Po oswobodzeniu Kartuz i okolic, a wciąż trwających walkach o Żukowo i Gdańsk, wróciliśmy do mieszkania w Łapalicach, które całkowicie ogołocone przyjęło nas na jedną noc. Następnego ranka, wojska radzieckie zajęły moje mieszkanie, a nas ulokowano u gospodarza Jana Kasyny, gdzie jednocześnie otworzono miejsce odpoczynku dla żołnierzy wracających z frontu i wyjeżdżających tam z powrotem. Wiem, że byli tam szewcy, krawcy, fryzjerzy, którzy jednocześnie przygotowywali kąpiel. Po takim odpoczynku i nakarmieniu, żołnierze wracali na front. Głównym kucharzem mianowana zostałam osobiście. Nigdy w życiu nie napracowałam się tak ciężko i z taką radością, jak wówczas. To był mój skromny wkład w dzieło oswobodzenia. Nikomu nie wolno było pomagać mi, „starszyzna” wydawał mi towary żywnościowe i dyspozycje. Nieraz bywało w ciąg 2 -ch godzin trzeba było gęś zabić, oskubać i upiec, bo pułkownik, major i oficerowie będą w naszej placówce, na chwilowym odpoczynku. Major radziecki powiedział mi kiedyś, że nie ma dla mnie różnicy, gdyż „za niemca” musiałam pracować fizycznie i teraz także, na co odparłam, że dla mnie to szalona różnica, bo wówczas musiałam pracować i teraz czynię to z radością.

            Gdy Gdańsk został zdobyty, nasza placówka wojskowa przeniosła się razem z frontem w kierunku Szczecina. Płakaliśmy rzewnie, gdyż pod ich opieką byliśmy pewni, syci w oczekiwaniu pełnego zwycięstwa. Kapitan radziecki wezwał mnie do siebie i oświadczył, że z magazynu wojskowego zostawia dla mojej rodziny metr mąki żytniej na chleb i metr kaszy, gdyż wie, że jesteśmy bez jakichkolwiek środków utrzymania. Niestety nie znam nazwisk, ani formacji wojskowej, a nikt z nam bliskich przyjaciół radzieckich, mimo obietnic dla nas nie wrócił.

            Po powrocie do Kartuz trzeba było zająć się pracą, aby zapracować na utrzymanie 7 – osobowej rodziny. Mąż pracował w Starostwie, ja rozpoczęłam pracę w Zarządzie Gminnym Kartuzy wieś. Przez pierwszy rok pracy mojej organizowana była Pożyczka Odbudowy Kraju. Zlecono mnie tą społecznie ważną sprawę i dzięki prawdopodobnie osobistej znajomości ulokowali się w szkole. Kierownik szkoły i jego młoda małżonka byli w mizernie trudnej sytuacji, wprost tragicznej. Pozostawiono im jedynie jeden mały pokój na 5 – ro osób, a zwłaszcza nie możność korzystania z kuchni, którą zajęli SS – owcy dla swoich potrzeb, powodowała ciągłe zdenerwowanie matki, nie mogącej zaspokoić potrzeb swoich maleństw. Nasza interwencja niejednokrotnie ratowała ich z opresji, grożącej utraty życia przez szalonych satrapów, a wreszcie całkowicie przenieśli się do naszego gospodarza. Mąż mój wspólnie z kierownikiem szkoły zabezpieczyli broń którą posiadali i zakopali ją w sobie wiadomym miejscu. Ponadto kierownik szkoły przewidując dalszego znęcania się, przy pomocy naszego gospodarza i mojego męża wywieźli jego rodzinę do krewnych żony, a on sam uciekł za Bug do Związku Radzieckiego. My w tej okolicy nie mieliśmy ani krewnych, ani znajomych i musieliśmy dzielić los wszystkich uchodźców z Pomorza.

            Jak w tych warunkach przeżyliśmy tyle tygodni trudno opisać, najbardziej jednak gnębił mnie stan zdrowia moich maleństw, które stale miały podwyższoną temperaturę, wypróżnienia częste, zielonkawe z niteczkami krwawymi. Płakały prawie bez przerwy dzień i noc, i tylko pokarm naturalny z piersi matki, która sama w dzieciństwie przechorowała czerwonkę, ratował je od niechybnej śmierci. Wiele starszych osób i młodzieży z pośród uchodźców zostało pochowanych w lubelskiej ziemi.

            W końcu października hitlerowcy organizowali powrót uchodźców na Pomorze. Transport odbył się samochodami ciężarowymi, byliśmy ściśnięci niesamowicie, tym bardziej odczuwałam grozę transportu, że mąż i starsze dzieci ulokowane zostały na innym samochodzie a matka moja, ja z wózkiem moich niemowląt na innym. Przejeżdżaliśmy przez spalona i zniszczone wsie i miasta, na jezdniach i szosach leje po pociskach i zniszczone mosty naprawiali nasi ukochanie żołnierze, których widok w niewoli rozdzierał mi serce. Wstrząsy samochodu były tak niesamowite, że główki moich niemowląt uderzały o siebie, mimo przegrodzenia pieluszkami i mimo, że całym ciężarem kładłam się na wózek aby hamować wstrząsy. Dzieci przeraźliwie płakały, a ja byłam zupełnie wyczerpana, spocona i mimo upływu nie miałam możności przewinięcia maleństw i nakarmienia ich. Wysadzona nas wszystkich przed sporządzonym obozem /przez płot widzieliśmy tłumy ludzi/ i po kolei wpuszczano przez bramę do tego obozu. Była nas tak wielka ilość a nadzorców stosunkowo mało, że mojemu mężowi udało się złapać mnie pod rękę i razem z wózkiem szybko przeprowadzić przez jezdnię i wprowadzić do bramy najbliższego budynku. Kazał mi szybko poszukać jakiegoś mieszkania a sam wrócił się po dzieci starsze i moją matkę, korzystając z ogólnego chaosu. Udało nam się znaleźć gościnę i pomoc w żydowskiej rodzinie, która bardzo serdecznie nami się zajęła. Tego samego dnia znaleźli dla nas w tym samym budynku pokój u żony budowniczego miejskiego Lublina, która w mieszkaniu z córką pozostała sama, gdyż mąż jej i najstarszy syn wyruszyli rzekomo na spotkanie wojska francuskiego idącego nam z odsieczą. Domyśliliśmy się później, że postanowili przystąpić do walki w podziemiu. Wielką odczuliśmy ulgę mogąc normalnie wykąpać się i wyspać. Nawet moje maleństwa, mimo poważnej choroby, spały lepiej i spokojniej. Na początku listopada hitlerowcy organizowali transport wszystkich uchodźców. Nie będą powtarzać się opisując warunki tego transportu  do Gdańska. Tam dopiero, od przypadkowo spotkanego kolejarza mąż mój dowiedział się, że hitlerowcy poszukiwali między innymi powstańców wielkopolskich, śląskich i innych. Dowiedział się także, że już w pierwszych dniach rozstrzelano pod Kaliskami większą grupę patriotów polskich, a poszukiwania ich trwają nadal. Pierwszą myślą męża było uciec stąd do Poznania, gdzie mieszkała jego rodzina, lecz kasy biletowe nie sprzedawały biletów bez okazania dowodów, chodziło bowiem o wyłapanie podejrzanych, a wówczas podejrzani byli wszyscy. Teraz dopiero zrozumieliśmy, że właśnie powrót na ziemie pomorskie ułatwiał hitlerowcom polowanie na ludzi.

            Chodziło jednak o to, aby znaleźć sie w domu, gdyż rozpoczęły się słoty jesienne, a brak odpowiedniej odzieży i obuwia dawał się we znaki. Byliśmy wszyscy zaziębieni i ogromnie przygnębieni. Nikt nie poznawał mnie,  gdyż schudłam niesamowicie i ledwie wlokłam się o własnych siłach. Cóż dopiero dzieci. Gdy znaleźliśmy sie na dworcu


                                               Macierzyństwo

            Byłam dzieckiem niezwykle egzaltowanym, kochającym wszelkie żywe stworzenie. Najbardziej jednak lgnęłam do dzieci młodszych od siebie. Z opowiadań mojej matki wynikało, że stale otoczona byłam rojem maluchów nie większych ode mnie. Na klatce schodowej urządzałam szkołę, sadzałam maluchów zgodnie z ich wzrostem i uczyłam. Dziadek mój, doświadczony nauczyciel, zachwycony był moim nauczycielskim zacięciem, uważając, że zgodnie z tradycją rodzinną obiorę zawód nauczycielski.

            Ponieważ byłam najmłodszą latoroślą, nie miałam w domu rodzinnym możliwości pogłębiania swojego zainteresowania młodszymi dziećmi, a moja starsza ode mnie siostra i trzej bracia nie wykazywali tyle zainteresowania rozwojem dziecka. Gdy nie można było mnie znaleźć w domu, to na pewno byłam w sąsiedztwie, gdzie znajdowało się małe dziecko. Już jako 5-letnia dziewczynka obserwowałam pilnie rozwój maleństwa i czyniłam wszystko, by zwrócić uwagę dziecka na moją małą osobę. Uszczęśliwiało mnie pierwsze spojrzenie i uśmiech na buzi, gdy zbliżałam się do łóżeczka dziecięcego, a największą nie zapomnianą radością napawało mnie wołanie „ma-ma” i rączki wyciągnięte do mnie.

            Gdy kiedyś w wieku 12-stu lat żartowano w mojej obecności o moim „panieńskim” wieku i wspominano, że wkrótce będę mogła wyjść za mąż, oświadczyłam z całą powagą:  „Za mąż nigdy nie wyjdę, tylko dzieci będę miała- dużo.” Nie pojmowałam jeszcze rozbawienia obecnych po moim zupełnie poważnym oświadczeniu.

            Jako narzeczona odwiedziliśmy dom rodzinny kolegi z pracy mojego męża, w którym to szczęśliwym domu było sześcioro dzieci w wieku od 6-ciu do 2 lat,  w tym dwie parki bliźniacze- dwie dziewczynki i dwóch chłopców. Przez cały czas odwiedzin byłam zajęta uroczymi dziećmi, które nie chciały mnie pożegnać i obejmowały szyję moją swoimi ramionkami. Postanowiłam wówczas, że muszę sama mieć dużo dzieci, gdyż to największe szczęście na ziemi.

            Gdy w rok po ślubie urodził się mój pierwszy syn byłam tak przepojona radością, że żadne komplikacje porodowe i bóle nie mogły zmącić mojego uniesienia. Przez cały okres ciąży poprzedzającej narodziny pierwszego dziecka starałam się być zawsze w nastroju pogodnym, prowadzić tryb życia zdrowy i higieniczny, gdyż widziałam już oczami duszy moje przyszłe maleństwo. Pragnęłam, by było zdrowe, radosne i postanowiłam stworzyć mu warunki najlepsze dla rozwoju małego organizmu. Nie było wówczas jeszcze tak rozwiniętej oświaty sanitarnej, opieki nad matką i dzieckiem, i tylko mojemu wyjątkowemu zainteresowaniu od najwcześniejszych lat prawidłowym rozwojem dziecka przypisać można kierunek myśli i starań normalnego rozwoju płodu i urodzonego dziecka.

            Nikt nie jest w stanie odczuć rozpaczy matki, której śmierć nieubłagana wydziera z ramiona najmilszą część życia- dziecko. Nagła choroba męża- ostra influenza- spowodowała zarażenie małego organizmu i po sześciu tygodniach musiałam moją małą dziecinę pochować.

            Po upływie roku mogłam znów cieszyć się synem, a po dwóch latach córeczką, których wychowaniem zajęłam się z wielkim poczuciem odpowiedzialności za ich rozwój fizyczny i moralny. Wszystkie najszczytniejsze idee, a przede wszystkim gorące uczucie miłości Ojczyzny starałam się wpoić od lat najmłodszych w ich małe serduszka, starają się usilnie świecić dobrym przykładem. Nikt bowiem nie jest tak spostrzegawczy jak dziecko, które z początku bezwiednie naśladuje ruchy, czyny oraz słowa rodziców, co staje się w końcu nawykiem i właściwą naturą- charakterem przyszłego obywatela. Nigdy nie byłabym mogła uczynić nic niegodnego, nie tylko dlatego, że nie odpowiadało to mojemu usposobieniu, lecz czyniłam wszystko pod kątem widzenia dziecka, którego czyste niewinne oczy w innym wypadku mogłyby stać się moim sędzią i wyrzutem sumienia.

            Zalecenie lekarskie, spowodowane osłabieniem mięśnia sercowego, aby przez kilka lat nie rodzić, zostało przerwane dopiero po 6-ciu latach, kiedy to w roku 1938 znów byłam w ciąży. Przebieg jej był jednak tak nietypowy, że napawał mnie lękiem, zwłaszcza powtarzające się ataki serca w pierwszych miesiącach ciąży. Lekarz urzędowy postarał się wówczas o zaświadczenie komisyjne przerwania ciąży, co miało nastąpić w klinice w Gdyni, gdyż zgodnie z oświadczeniem lekarskim stan mojego serca mógł spowodować osierocenie dwojga żyjących dzieci. Mimo tego uzasadnienia nie mogłam się zdecydować na przerwanie ciąży, jednak nienormalne objawy przerażały mnie i moich najbliższych. Ataki serca co prawda ustały po 3-im miesiącu, lecz pojawiły się inne nieprawidłowości, mogące oznaczać nienormalny przebieg. Gdy zwykle przez 3-krotny okres byłam zdrowa, czynna, to tym razem obrzęk nóg uniemożliwiał mi swobodne poruszanie, nie mówiąc o bólach przy oddaniu moczu i krwawych wybroczynach trwających do 6-go miesiąca ciąży. Wizyta i kontrola lekarska nie były wówczas tak zapewnione jak obecnie, a mnie szczególnie wstrzymywała znajomość osobista młodych lekarzy od śledzenia rozwoju płodu. Był to okres dla mnie niezmiernie trudny do zniesienia nie tylko ze względów zdrowotnych, lecz także ze względu na niezwykłe napięcie nerwowe spowodowane sytuacją polityczną.

            Nasze spokojne miasteczko, leżące w pobliżu Gdańska, było podminowane nerwowym napięciem z powodu napadów Hitlera na Czechy i rozlegającymi się stale fanfarami hitlerowskimi w audycjach radiowych, zwłaszcza krzykliwymi, wrzaskliwymi przemówieniami samego „fuhrera” i ogłuszającymi poklaskami społeczeństwa niemieckiego. Wyrosłam na ziemi mazurskiej w pobliżu granicy niemieckiej, dzielącej Warmię od Macierzy, znałam uczucia rewizjonistyczne Niemców korzystających ze wszelkich swobód obywateli polskich, marzących i dążących usilnie do wykazania swojej odrębności narodowej, podsycanej obecnie przez następcę krzyżackich „kulturtragerów”. Nigdy jednak nie wierzyłam w najgorsze, nawet w snach, aby doszło do tak bestialskiego pogwałcenia praw narodowych.

            Mimo dolegliwości fizycznych i niezwykłego stanu ducha, cieszyłam się myślą przyszłego maleństwa. Lubiłam bowiem najbardziej opiekować się noworodkami, całkowicie zależnymi od matki, ich niezaradność wzruszała mnie szczególnie i powodowała moje nieustanne starania dokoła dobrego samopoczucia małego człowieczka. 6 i 7 – letnie moje latorośle były jak na moje szczególne upodobania, już zbyt dorosłe.

            Rozwiązanie nastąpiło 14 sierpnia 1939 roku, według oceny akuszerki o czternaście dni wcześniej. Jakież było moje zdumienie, gdy po urodzeniu się chłopczyka, matka moja, mąż i akuszerka zaczęli szeptać między sobą bardzo dyskretnie i poważnie. Myśli jak błyskawica przeszyły mnie całą: dziecko jest nienormalnie rozwinięte, gdyż ta myśl prześladowała mnie przez cały okres nietypowej ciąży. Zerwałam się ku przerażeniu akuszerki, (porody wówczas zawsze odbywały się w domu) domagając się natychmiastowego pokazania mi dziecka. Uspokojono mnie, że po kąpieli natychmiast dziecko mi pokaże i podano mi jakieś krople. Przy tej okazji powiedziałam akuszerce, że jeszcze czuję ruchy i czy mam przeć, uważając w swojej naiwności, że to łożysko. Dopiero wówczas oświadczyła mi akuszerka, że będzie to drugie dziecko! Mama moja twierdziła, że takich oczu zdumionych u mnie jeszcze nie spostrzegła. Nie wyobrażałam sobie zresztą nigdy, że mogłabym urodzić jednocześnie dwoje zdrowych dzieci i natychmiast prześladowała mnie myśl, że jeśli jedno jest zdrowe i normalnie rozwinięte to drugie na pewno nie. Po 50 minutach pierwszego porodu, urodziło się zupełnie normalne drugie dziecko. Rozległ się płacz na dwa głosy i zobaczyłam dwa małe czerwone jak raki dzieciątka- chłopca i dziewczynkę. Zdaniem położnej poród był jak najbardziej normalny jak przewidziano w książce lekarskiej, oba położenia były główkowe, co ułatwiało rozwiązanie, lecz chłopczyk, który torował po dżentelmeńsku drogę dziewczynce miał lekki obrzękiem zniekształconą twarzyczkę, główkę stale przekładał na prawy bok (taka widocznie była jego pozycja w łonie), co zresztą w krótkim czasie unormowało się. Wszystkie wydarzenia związane z groźbą wojny starano się ode mnie odsunąć, odczuwałam jednak brak odpowiedniej ilości bielizny niemowlęcej, co obiecałam sobie uzupełnić po zupełnym powrocie do zdrowia.

            Niestety napad hitlerowców na nasz kraj, bliskość szowinistycznego Gdańska, nerwowość męża (urzędnika starostwa), jego stała nieobecność w domu, nie pozwalały mi na swobodne uzupełnienie zaopatrzenia moich noworodków i chwila ewakuacji- wówczas, gdy jeszcze swobodnie chodzić nie mogłam- zastała mnie nie przygotowaną. Szczęściem dla mnie matka moja była ze mną, gdyż sama z czwórką dzieci byłabym zupełnie bezradna. Mąż mój został bowiem mianowany kierownikiem eszalonu, składającego się z 60 towarowych wagonów, przepełnionych uchodźcami.  Byliśmy jednak wszyscy przekonani, że po kilku tygodniach wrócimy do domu. Wdzięczna byłam polskiemu radiu polecającemu już od kilku tygodni zaopatrzenie się w niezbędne artykuły pierwszej potrzeby, jak podstawowe artykuły żywnościowe a ponadto w świece , denaturat, maszynki spirytusowe oraz opatrunki i leki do udzielania pierwszej pomocy. Całe to skromne zaopatrzenie włożyłam na spód wózeczka dziecięcego (przeznaczonego na jedno dziecko), ulokowałam moje maleństwa, które karmiłam na szczęście piersią, dwoje 5 i 6- cio letnich trzymało się boków wózeczka, a mama moja niosła skromne zapasy odzieży dla nas. Tak ulokowani zostaliśmy w dniu 31 sierpnia 1939 roku w jednym z wagonów eszalanu, w którym znajdowała się liczna grupa rodzin urzędniczych, przeważnie z małymi dziećmi, płaczącymi z podniecenia. Pierwszy postój, który wypadł w Toruniu, napawał nas lękiem, gdyż na stacji panowała jakaś nienormalna cisza. Po krótkim postoju eszalon nasz ruszył w dalszą drogę i na krótki czas zatrzymaliśmy się w Działdowie. Na tej stacji mojego miasta rodzinnego chciałam dowiedzieć się czegoś bliższego o moim rodzeństwie i ich rodzinach. Na sąsiednich torach stały także eszalony przepełnione uchodźcami i nasze nawoływania wzajemne poinformowały mnie, że wszyscy moi bliscy uciekli z Działdowa. Z najbliższego wagonu sąsiedniego eszalonu rozlegały się krzyki kobiety, która, jak mnie poinformowano, miała rodzić w tych nienormalnych warunkach, w przepełnionym towarowym brudnym wagonie bez jakiejkolwiek pomocy fachowej. Jakże mogłam nazwać się jeszcze szczęśliwą, że moje maleństwa urodziły się przynajmniej w normalnych warunkach. Byliśmy wszyscy głodni, spragnieni, a zwłaszcza brak urządzeń sanitarnych spowodował nieznośny zaduch w ciasnym pomieszczeniu. Następny postój wypadł nam na dworcu w Warszawie, gdzie młodzież harcerska i czerwonokrzyska roznosiła gorące posiłki i herbatę. Wkrótce jednak nastąpił alarm lotniczy, trzeba było zamknąć wejścia naszych wagonów towarowych. Po odwołaniu alarmu pociąg nasz ruszył w dalszą drogę. Zdenerwowanie i brak mleka spowodował, że pokarm dla moich niemowląt był nieodpowiedni, co dało się we znaki częstymi wypróżnieniami. Brak pieluszek bardzo dał mi się we znaki. Na każdym postoju biegłam do maszynisty naszego pociągu, który w pośpiechu dostarczał mi gotowanej wody, ja jednak nie posiadałam wody zimnej dla wyrównania temperatury. Skutek prania pieluszek był taki, że wkrótce ręce moje były całe w pęcherzach, naskórek schodził z rąk i każda następna próba prania była niesamowitą męczarnią. Gdy stanęliśmy na dworcu w Terespolu nastąpił nalot. Nie wszyscy usłuchali wezwania zamknięcia wagonów i uciekający stali się celnym obiektem zniżających się bombowców hitlerowskich, ostrzeliwujących ludność z karabinów maszynowych. Kilkanaście osób zostało rannych. Jeden z piratów powietrznych został zastrzelony przez działo przeciwlotnicze ukryte w koronie drzewa. Głównym celem jednak było lotnisko w Terespolu, gdzie- jak się później dowiedzieliśmy- pracowali fachowcy- szpiedzy niemieccy. Po tym nalocie można było naprawdę mówić, że szczęśliwie uniknęliśmy śmierci, gdyż na sąsiednim torze na stacji Terespol stał pociąg pełen amunicji. Gdy wyjechaliśmy w pole i maszynista zarządził krótki postój, skorzystaliśmy z wyjątkowo pięknej pogody, wynieśliśmy dzieci i nasz skromny dobytek, sporządziliśmy z badyli związanych miotły  prowizoryczne, spryskaliśmy podłogę wagonu wodą z mojego prania z dodatkiem lizolu i oczyściliśmy w ten sposób trochę nasz wagon. Na postoju w Terespolu był moment pełen przerażenia. Otóż podczas bombardowania wagony nasze uległy takim wstrząsom, że w krótkim czasie zaczął nas dusić czerwony pył. Okrzyk „gaz” wywołał taką panikę, że trzeba było użyć siły, byśmy nie uciekli z wagonów na co tylko czekali piraci powietrzni. Ktoś z mężczyzn zalecił założenie na twarz chusteczek nasiąkniętych moczem. Okazało się później, że na skutek wstrząsów od tych bomb osypywać się zaczęła czerwona farba, którą pomalowane były wagony towarowe. Na następnym postoju w Brześciu nad Bugiem zachłysnęliśmy sie radosną nowiną: „Francja i Anglia wypowiedziały wojnę Niemcom. Generał Bortnowski wkroczył  do Prus Wschodnich!” Uściskom, radości nie było końca, wiedzieliśmy i wierzyliśmy, że wkrótce wrócimy do naszych domostw i żyć będziemy w spokoju radością dnia codziennego. Korzystając z postoju w Brześciu mąż mój i jeszcze kilku mężczyzn, udali się do miasta, by nabyć trochę artykułów żywnościowych, a zwłaszcza mleka. Niemowlęta moje były wiecznie głodne, gdyż nie starczyło dla nich pokarmu. Maszynista jednak ostrzegł ich, by nie przebywali w mieście długo, gdyż wkrótce ruszamy w dalszą drogę do Chełma Lubelskiego. Proszę sobie wyobrazić moje przerażenie, gdy wszyscy wrócili, tylko mój mąż nie; a miał przy sobie wszystkie dokumenty i wypłacone 3-miesięczne wynagrodzenie. Byłabym pozostała bez jakichkolwiek środków utrzymania tak licznej gromadki. W ostatniej jednak chwili mąż mój wrócił, lecz byłam tak przerażona, że zemdlałam. Złożyło się na to wiele, wszystkie troski o dobro mojej czwórki dzieci, brak normalnego pożywienia i warunków sanitarnych, ciągłe napięcie nerwowe i lęk o życie wszystkich najbliższych. Po trzech dniach i dwóch nocach przybyliśmy do Chełma Lubelskiego, gdzie niezwykle troskliwie zaopiekował się uchodźcami Czerwony Krzyż. Otrzymaliśmy gorący posiłek i przydzielono nam kwatery. Ze względu na moje noworodki otrzymałam oddzielny pokój woźnego jakiejś szkoły, gdzie po tak długim czasie mogłam wykąpać moje maleństwa i na materacach, i kocach wyspać się. Największe dolegliwości sprawiło mi karmienie moich niemowląt. Brak pokarmu, a niemożność sporządzenia pokarmu uzupełniającego przyczyniły się do całkowitego przessania brodawek piersi, które bez przesady wisiały na włosku. Na szczęście w małym pokoju obok naszego w szkole przyjmował codziennie uchodźców lekarz, który specjalną maścią i płynem starał się ulżyć moim cierpieniom. Także dodatkowe uzupełnianie pokarmów niemowlęcych spowodowało, że maleństwa bardziej się uspokoiły. Lecz trwało to tylko kilka dni, zaczęły wzmagać się naloty na miasto i podstawione powozy rozwiozły nas do pobliskich wsi. Każdy z nas miał już z góry przeznaczoną kwaterę u gospodarza. Stanęliśmy we wsi Bukowa Wielka w pobliżu miasteczka Sawina. Byliśmy pod dachem życzliwych ludzi i wierzyliśmy, że w krótkim czasie powrócimy do domu. Biegunki moich niemowląt niestety wzmogły się, a brak w studniach wody spowodowany długotrwałą suszą i słoneczną pogodą, zmuszał mnie do odbycia kilometrowych codziennych marszów celem zdobycia wody, którą i tak musiałam przecedzić przez gazę chcąc ugotować kleik czy herbatę dzieciom. Życzliwy nam kierownik szkoły i jego żona odstąpili nam wanienkę, tak, że mogłam w bardzo skromnej kąpieli myć moich małych, a po nich starsze dzieci, aż wreszcie my starsi korzystaliśmy z tej samej wody, która w końcu z dodatkiem lizolu użyta była do mycia podłogi. Życie tułacze w tak nienormalnych warunkach spowodowało, że pokarmu miałam coraz mniej, opieki lekarskiej nie było i wciąż czerpałam jedynie z podręcznej apteczki sporządzonej dzięki troskliwym wezwaniom pracowników Polskiego Radia. Pomocna była także opieka i doświadczenie mojej matki, która w 1920 roku bez pomocy lekarskiej i środków medycznych wyleczyła mnie z czerwonki. Wszelkie bowiem obawy a przede wszystkim krwawe wypróżnianie moich niemowląt świadczyły o tym, że chorują one na czerwonkę, na którą w tym czasie wiele uchodźców, a zwłaszcza dzieci umierało. W tym wypadku mogłam dzieci tylko karmić piersią, a uzupełnić skąpy pokarm kleikiem z ryżu, w który zaopatrzyłam sie przezornie. Ogromnie musiały cierpieć moje maleństwa, na co wskazywał niespokojny sen i częsty płacz bez przerwy oraz wysoka temperatura. Gospodyni, u której byliśmy zakwaterowani była przekonana, że maleństwa zostaną wkrótce pochowane w ziemi Lubelskiej.

            Piękna słoneczna, bezchmurna pogoda, prawdziwa polska jesień stała się utrapieniem dla nas i naszych dzielnych żołnierzy. Ciągłe naloty piratów hitlerowskich przygnębiały nas, a częste wypadki postrzelenia kobiet wybierających na polu ziemniaki lub dzieci pasących bydło przerażały. Po kilkunastu dniach nasi żołnierze kazali opuścić wieś, udać się we wskazanym kierunku, gdyż znajdowaliśmy się na linii frontu. Dzień i noc słyszeliśmy głuche odgłosy armat w walce o Włodawę. Byliśmy przedtem przekonani, że przed brutalnym najeźdźcą nigdzie nie można było znaleźć spokojnego kąta. Ponieważ rozpoczęła się strzelanina uciekaliśmy czym prędzej – cała ludność naszej i okolicznych wsi przez łąki we wskazanym przez wojsko kierunku. Niskie kółka wózka dziecięcego grzęzły w polu mimo, że ja popychałam, mąż z drugiej strony ciągnął wózek umocowaną liną. Matka zaś prowadziła dwoje starszych dzieci. Skryliśmy się w pobliskich okopach pozostałych z pierwszej wojny światowej, bardzo głębokich. Lecz już w krótkim czasie pękł w pobliżu w powietrzu szrapnel i w pośpiechu uciekaliśmy coraz dalej. Gdy dotarliśmy zmęczeni i spoceni do pobliskiej wsi wszystkie stodoły i domy były przepełnione. Musiałam znaleźć kącik przeznaczony do przewinięcia i nakarmienia rozkrzyczanych bliźniaków. Gdy nastała względna cisza następnego dnia nie mogliśmy wrócić. Widzieliśmy całe szeregi naszego wojska, żołnierzy umęczonych, głodnych, cofających się. Tak niewymowny żal ściskał serce na widok naszych chłopców, że nieraz zdawało się nam, że już nie starczy sił i lepiej byśmy wszyscy zginęli. Ten widok rozdzierał serca nasze. Gdy uchodziliśmy z naszego miejsca zamieszkania mieliśmy odzież letnią, także obuwie, które teraz było prawie w strzępach. Ponieważ posiadaliśmy pieniądze postanowiliśmy udać się do miasteczka Sawina, odległego o 9 km, by zdobyć przede wszystkim odpowiednie dla nas obuwie. Szybko załatwiliśmy nasze skromne zakupy i byliśmy świadkami rozdzierających serce scen przede wszystkim ludności żydowskiej. Podwody posuwały się w kierunku Bugu,   a szereg tych podwodów był tak niekończący, że tam gdzie był koniec furmanek, znajdował się już łeb koński następnej podwody. Na wozach znajdowały się bety i dzieci, z boku furmanka obwieszona była garnkami,  a dorośli szli lamentując. Na jednym z podwórek byliśmy świadkami takiej sceny: obok domku stała furmanka, młody Żyd wrzucał przez okno pierzyny i odzież, lokując na niej dzieci w dużych ilościach, a stary Żyd głośno lamentując ściągał wszystko z powrotem z wozu i z rozdzierającym jękiem rzucał się pod nogi konia. Wszystko to działo się przy głośnym płaczu dzieci, kobiet i starca. Widok był przerażający, do dzisiaj przejmujący grozą wspomnienia. Wszyscy uciekali za Bug do Związku Radzieckiego, aby uciec przed hitlerowskimi siepaczami. Staraliśmy się szybko wrócić przed zmrokiem do domu, będąc w ogromnej rozterce, czy nie pójść śladem uciekających. Jednak poważna choroba dzieci spowodowała, że postanowiliśmy pozostać i z innymi dzielić losy nieszczęsnych.

         Pewnego dnia w końcu września podczas, gdy karmiłam jedno z moich bliźniąt, drzwi rozwarły się z hukiem. Wkroczył żołnierz SS i z wymierzonym bagnetem kazał natychmiast opróżnić mieszkanie. Moje pytanie poprawną niemczyzną, dokąd mam pójść z małymi dziećmi wywarło taki skutek, że udał się natychmiast do komendanta, który pozwolił nam i naszym gospodarzom pozostać w mieszkaniu.

         W całej tragedii wrześniowej z 1939 r. podziwiać należy oprócz bohaterstwa naszych żołnierzy, niezwykłe zdyscyplinowanie społeczeństwa, niezwykłe przygotowanie i poświęcenie organizacji PCK, którzy w tak skuteczny sposób umieli podołać trudnym zadaniom, które sprowadziła na nas napaść hitlerowska. Młodzież, zwłaszcza harcerska i czerwonokrzyska z wielką umiejętnością i serdecznością spieszyła z pomocą potrzebującym.

         W końcu października 1939 r. hitlerowcy zorganizowali powrót uchodźców na Pomorze. Transport odbył się samochodami ciężarowymi. Byliśmy ściśnięci niesamowicie, tym bardziej odczuwałam grozę transportu, że mąż i starsze dzieci ulokowane zostały na innym samochodzie. Moja matka i ja z wózkiem moich niemowląt jechałam innym samochodem. Przejeżdżaliśmy przez spalone i zniszczone wsie i miasta, na jezdniach        i szosach leje po pociskach i zniszczone mosty naprawiali nasi ukochani żołnierze, których widok w niewoli rozdzierał mi serce. Wstrząsy samochodu były tak niesamowite, że główki moich niemowląt uderzały o siebie, mimo przegrodzenia pieluszkami i mimo, że całym ciężarem kładłam się na wózek, aby hamować wstrząsy. Dzieci przeraźliwie płakały, a ja byłam zupełnie wyczerpana, spocona i mimo upływu czasu nie miałam możności przewinięcia maleństw i nakarmienia ich. Wysadzono nas wszystkich        w Lublinie przed sporządzonym obozem (przez płot widzieliśmy tłumy ludzi) i po kolei wpuszczano przez bramę do tego obozu. Była nas tak wielka ilość, a nadzorców stosunkowo mało, że mojemu mężowi udało się złapać mnie pod rękę i razem z wózkiem szybko przeprowadzić przez jezdnię   i wprowadzić do bramy najbliższego budynku. Kazał mi szybko poszukać jakiegoś mieszkania, a sam korzystając z ogólnego chaosu, wrócił po dzieci starsze i moją matkę. Udało nam się znaleźć gościnę i pomoc w rodzinie żydowskiej, która bardzo serdecznie zajęła nami się.

Tego samego dnia znaleźli dla nas w tym samym budynku pokój u żony budowniczego miejskiego Lublina, która w mieszkaniu z córką pozostała sama, gdyż mąż jej i najstarszy syn wyruszyli rzekomo na spotkanie wojska francuskiego idącego nam z odsieczą. Domyśliliśmy się później, że postanowili przystąpić do walki w podziemiu.

         Na początku listopada hitlerowcy zorganizowali transport wszystkich uchodźców do Gdańska. Tam dopiero, od przypadkowo spotkanego kolejarza mąż dowiedział się, że hitlerowcy poszukiwali m. in. powstańców wielkopolskich (Grosspolnische Aufstander), śląskich i innych. Dowiedział się także, że rozstrzelano pod Kaliskami k. Kartuz większą grupę patriotów polskich, a poszukiwania ich trwają nadal. Pierwszą myślą męża było uciec do Poznania, gdzie mieszkała jego rodzina, lecz kasy biletowe nie sprzedawały biletów bez okazania dowodów. Chodziło bowiem o wyłapanie podejrzanych, a wówczas podejrzanymi byli wszyscy. Teraz dopiero zrozumieliśmy, że właśnie powrót na ziemie pomorskie ułatwiał hitlerowcom polowanie na ludzi.

         Sekretarzem koła powstańców wielkopolskich w Kartuzach był mój mąż. Wszystkie dokumenty członków znajdowały się w miejscu jemu tylko znanym, a zdenerwowanie nasze sięgało granic wytrzymałości ludzkiej. Dowiedzieliśmy się także, iż nasze mieszkanie zajęte zostało przez Niemców. Doskonale orientowali się hitlerowcy na naszych terenach. Ponieważ mąż, jak i ja pracowaliśmy tak w Działdowie, jak i w Kartuzach w starostwie, znaliśmy dokładnie wszelkie zarządzenia okresu międzywojennego w stosunku do obcokrajowców. Byli częstokroć pobłażliwiej traktowani niż nasi rodacy.

         Gdy wróciliśmy do Kartuz znajomi załamywali ręce. Nie poznawali mnie, gdyż karmiąc dwoje dzieci w tak nienaturalnych warunkach, byłam cieniem, schudłam i nie mogłam poruszać się o własnych siłach. Wszystkie dzieci chorowały na czerwonkę, nie było możliwości mycia, nie mówiąc      o kąpieli, zmianie bielizny, zmianie ciągle niewłaściwie pranych pieluszek. P. Zawiszewska, żona kolegi męża z biura zaopiekowała się nami zabierając do swego mieszkania. Mąż z pomocą p. Litwic właścicielki domu,          w którym mieszkaliśmy przed wojną zdołał dostać się do mieszkania celem usunięcia ukrytej broni i akt personalnych powstańców wielkopolskich.

         W początkach grudnia 1939 r. pozwolono nam wprowadzić się do własnego mieszkania, przydzielając łaskawie jeden pokój. Resztę zajmowali hitlerowcy, którym zobowiązano mnie do sprzątania i opalania mieszkania        i innych usług. Mąż mój, znający biegle niemiecki w słowie i piśmie wezwany przez Arbeitsamt (Urząd Pracy) zatrudniony został w Magistracie   w charakterze … woźnego. Ułatwiało mu to usuwanie paszkwilów, anonimów szkodzących Polakom z korespondencji odbieranej z poczty zanim została ona dostarczona do rąk hitlerowskich adresatów. Uratowało to niejednego z naszych rodaków, którzy przed aresztowaniem przenieść się mogli na tereny, gdzie byli mniej znani i poszukiwani.

         Intensywna działalność i gorące zaangażowanie w ułatwianiu pracy kobiecie wiejskiej nastąpiło u mnie dopiero w czasie okupacji, gdy sama wysiedlona z całą rodziną do wsi Łapalice, miałam bezpośredni wgląd       w udział w pracy kobiety wiejskiej. Mąż mój po odmowie podpisania listy niemieckiej został aresztowany i osadzony w kartuskim więzieniu. Przesłuchiwany przez gestapo został bardzo dotkliwie pobity. Zwolniony po 14 dniach na 24 godziny celem porozumienia się z żoną w sprawie podpisania niemieckiej listy narodowościowej. Wykorzystaliśmy to do palenia zabranej korespondencji do hitlerowców, skrzętnie tak długo przechowywanej, dla przedstawienia przyszłym władzom polskim. Było to w styczniu 1942 r. podczas silnych 30 stopniowych mrozów. Po postanowieniu, że nadal odmawiamy przyjęcia „wspaniałomyślnych darów hitlerowskich” i sądząc, że po zniknięciu męża zniknie też powód do żądań w tym kierunku, tego samego dnia w nocy udaliśmy się pieszo do stacji Somonino. Tam pociągi towarowe przystosowane do transportu robotników łatwiej mogły służyć do zniknięcia z oczu, gdyż w Kartuzach byliśmy zbyt znani. Gdy następnego dnia niemiecki policjant zgłosił się celem zabrania męża do Stutthofu oświadczyłam, że mąż wyjechał na odpoczynek do swojej rodziny do Poznania. Oczywiście mąż udał się w zupełnie innym kierunku. Codziennie przeprowadzono rewizje w moim mieszkaniu i w końcu oświadczono, że mieszkanie musi być opróżnione dla „Baltendeutsche Tillnera” (Niemcy Bałtyjscy).

         Nastąpiło wtedy gwałtowne poszukiwanie kąta dla 6 – osobowej rodziny, co było połączone z bardzo tragicznymi nieraz wydarzeniami.         W urzędzie mieszkaniowym miasta oświadczono, że dla takich miejsca tu nie ma. Mąż miał tyle znajomości, że mam poszukać sobie miejsca na wsi. Odmówiono mi transportu niezbędnych mebli (odmowa Mielewczyka „Muhlbrechta” trudniącego się transportem). Dopiero przyjechał  p. Brunon Benkowski, a syn p. Muchlińskiej pomógł mi w rozbiórce nieodzownych mebli i ich transporcie do wsi Łapalice, gdzie bezdzietne małżeństwo Skrzypkowskich umożliwiło mi zamieszkanie w 1 pustym pokoju i kuchence z cementową podłogą. Byli to bardzo dobrzy staruszkowie, którzy przez cały czas pobytu w ich mieszkaniu od lutego 1942 r. do maja 1945 r. nie pobierali ode mnie ani grosza. Przeciwnie, często wspierali dostarczeniem mleka tak nieodzownego dla zdrowia czwórki moich dzieci. Bardziej wartościowe rzeczy p. Zawiszewska przewiozła do ks. Paszoty w Przodkowie, które i tak zaginęły, a meble bardziej wartościowe przechowywała u siebie p. Cieszyńska. Zmuszona przez Arbeitsamt do pracy na roli w Łapalicach poznałam trud i znój kobiety wiejskiej. Przyrzekłam sobie, że jeśli wyjdę cało z tej gehenny to resztę sił i życia poświęcę ułatwieniu pracy kobiecie wiejskiej.

         Mąż wyjeżdżając przygotował kilka pocztówek donoszących, że znajduje się w Poznaniu u swojej rodziny. Zatrudniony tam przy utrzymaniu porządku na ulicy, kopaniu rowów, czy innych pracach fizycznych. Pocztówki tego rodzaju wysłałam po jego wyjeździe do sióstr męża w Poznaniu, które rzeczywiście, jako Polki zatrudnione były przy tego rodzaju pracach fizycznych, prosząc, by co jakiś czas wysyłały do mnie tego rodzaju pocztówki! Wezwana kiedyś do miejscowego sołtysa, który miał obowiązek wypytywania z czego się utrzymuję, pokazywałam pocztówkę męża i małą przesyłkę pieniężną 60 marek, które od czasu do czasu przysyłała mi rodzina męża. Jeździłam z chorymi dziećmi do lekarza, nawet do specjalisty do Gdańska, uzyskując specjalne zwolnienie od pracy rolnej przez „Ortsbauernfuhrera”na piśmie, pieczątka (odpowiednik naszego agronoma). Gdy po półtorarocznym pobycie na wsi, jedno z bliźniąt zachorowało poważnie po upadku, skierowano mnie do tego samego specjalisty, u którego już kiedyś byłam z dzieckiem miejscowego gospodarza. Starszego syna wzięłam ze sobą, gdyż znał trochę język niemiecki, uczęszczając obowiązkowo do szkoły wiejskiej, a 4 -letni Wojtuś nie znał niemieckiego. Podczas podróży pociągiem nastąpiła obława, podczas której rewidowano bagaż      i kontrolowano dowody osobiste. Posiadałam jako jedyny dokument moją Haushaltskarte z czerwonym znakiem „P”, starannie unikając wizyty         w Magistracie w Kartuzach po jakikolwiek dowód, gdyż zbyt wiele osób znało historię naszej odmowy podpisania niemieckiej listy narodowościowej. Wiedziałam, że wciąż namawiać mnie będą do wstąpienia w ich szeregi. Hitlerowiec, któremu okazałam zaświadczenie sprzed dwóch lat, podniósł je pokazując wszystkim i mówiąc, że takie zaświadczenie powinien mieć każdy, kto chce podróżować pociągiem.

         Mieszkając jeszcze w Kartuzach uzyskałam przez kolegę męża z okresu przedwojennego p. Kaczmarczyka adres ojca rodziny p. Władysława Sitnikiewicza, który pozostawiając młodą żonę i dwóch synków we Lwowie, wywieziony został do Szczecina – Police na roboty przymusowe. Przedstawiłam się władzom hitlerowskim obozu jako siostra Sitnikiewicza i uzyskałam zezwolenie wysyłania do „brata” paczek żywnościowych. Były one bardzo skromne. Wysyłałam dużo chleba i cebuli, gdyż sama posiadając karty „P” nie mogłam wiele wysyłać. Był to duży obóz pracy, ale kontakt z  Sitnikiewiczem utrzymany był aż do stycznia 1945 r.. Zdołał mi donieść, że jego żona została umieszczona w Majdanku, gdzie zginęła, o synach nic nie wiedział. Cały obóz przetransportowano w głąb Niemiec i nigdy nie dowiedziałam się o nim niczego bliższego, mimo poszukiwań przez Polski Czerwony Krzyż. Zbyt mało posiadałam danych osobowych. Program „Świadkowie” TVP także nie mógł mi pomóc. Jest to oddzielna tragiczna historia.

         Jak różna była praca na roli od tej, którą oglądałam z daleka przed wojną. Falisty teren Szwajcarii Kaszubskiej powodował, że orka była ciągłym wspinaniem się pod górę i zjeżdżaniem w dół, gospodarz wracający    z pola nie był w stanie zdjąć butów o własnych siłach. Wieczorami, zwłaszcza w okresie zimowym, zbierało się grono znajomych gospodarzy, młodych i starych, którzy z uwagą słuchali barwnych opowieści znanego działacza kaszubskiego dr Majkowskiego, czytany przeze mnie przy zaciemnionych oknach!

         Od samego początku nawiązałam kontakt z wywiezionymi na roboty rodakami z innych dzielnic Polski. Regularnie wysyłane paczki do jednego z nich, serdeczna więź zacieśniła się, gdy któregoś dnia otrzymałam od niego charakterystyczny list. Otóż pewnej nocy w 1943 r., budzono nagle mieszkańców wszystkich baraków, ładowano na samochody wojskowe ciężarowe. Wszystko pod nadzorem SS i karabinów maszynowych! Pewni, że ostatnia godzina wybiła, wymieniali szeptem swoje spostrzeżenia, dokąd ich wiozą. Wywieźli do lasu, kazali ustawić się w czworoboku, a za nimi ustawili liczne karabiny maszynowe, zaś w wolnym miejscu tego czworoboku znajdowała się szubienica! W pewnym momencie zajechała karetka więzienna, wyprowadzono jednego z ich młodych towarzyszy, postawiono go przed szubienicą i zawieszono ogromną tablicę z napisem „Ich habe die deutsche Rasse geschandet”! Nieszczęsny nawiązał kontakt z młodą dziewczyną niemiecką, za co teraz miano go po hitlerowskiemu ukarać. Komendant tego tragicznego widowiska spytał młodzieńca, czy czegoś pragnie. Odpowiedział „zapalić papierosa”. Gdy został poczęstowany przez niego, odmówił przyjęcia i dopiero na wezwanie komendanta dostarczony przez jednego z rodaków papieros został przez skazańca chciwie wypalony! Następnie trzej rodacy ze znakiem „P” widocznym po lewej stronie marynarki zmuszeni zostali pod groźbą pistoletu do założenia stryczka na szyję nieszczęsnego i wytrącenia oparcia spod nóg! Następnego dnia na czołowej stronnicy miejscowej prasy hitlerowskiej ukazało się zdjęcie, jak to Polacy sami wymierzają karę temu, kto ośmielił się zhańbić rasę niemiecką!

         Zbliżający się front powodował bezustanne ciągi niemieckich uchodźców z Prus Wschodnich przez Łapalice. Jednocześnie ze Stutthofu pędzono bezlitośnie więźniów obozowych tak wycieńczonych, że wielu, wielu rozstrzelano po drodze. Jeńców wojennych polskich i radzieckich. Moje małe mieszkanko przepełnione było to uchodźcami niemieckimi z Prus Wschodnich, którzy (starzy ludzie, po 80-ce) nie mogli zrozumieć, że „nie wypędzają Kaszubów z gospodarstw i nie osiedlają ich na tych gospodarstwach”!  Gościłam też 5 oficerów - lekarzy francuskich, którzy po przespanej nocy i odpoczynku posuwali się dalej, aby wrócić do Francji. 

         Krótko przed wkroczeniem wojsk radzieckich do Kartuz w 1945 r. przebywała na naszym terenie grupa SS – manów ukraińskich. Któregoś dnia będąc na zakupach w Kartuzach usłyszałam regularny krok. Zanim znajoma zdążyła mnie ostrzec, abym się oddaliła, usłyszałam trzykrotnie oddaną salwę! Młoda kobieta i mężczyzna oraz 14 – letnia dziewczynka zostali rozstrzelani przy kościele ewangelickim za rzekome okradanie uchodźców z Prus Wschodnich. Ta sama grupa SS-manów przeprowadziła czystkę, wyławiając ukrywających się robotników polskich, zatrudnionych u bambrów pruskich, a nie chcących się z nimi posuwać dalej ku Berlinowi, wiedząc, że koniec hitlerowców bliski!

         Hitlerowcy wysiedlili też wszystkich mieszkańców naszego domu mieszkalnego (7 rodzin), by założyć tam swój sztab, gdyż jedynie ten dom posiadał murowane piwnice. W ciągu 15 minut musieliśmy opuścić mieszkanie, a słysząc zbliżające się wyzwolenie, szybko zdecydowaliśmy się do udania na przeciwną stronę jeziora przez topniejący lód. W powietrzu świstały kule karabinowe z samolotów, gdy na samym zakręcie dogonił nas SS – man z rewolwerem w ręku dopytując się o Malińskiego! Znajoma pani Richertowa, matka późniejszego inspektora szkolnego Edmunda Richerta z całą przytomnością umysłu oświadczyła, że tu go nie ma, że poszedł        w innym kierunku. Mogła tak twierdzić, gdyż wszyscy rozeszli się w różne strony. SS – man popędził we wskazanym kierunku przez pola. Właściciel tego gospodarstwa opowiedział później, że jak szalony popędził do stodoły, na strych, do piwnic szukając męża.  My natomiast byliśmy już za jeziorem i oczekiwaliśmy wyzwolenia.

         Po powrocie do miasta mąż wrócił do pracy w starostwie, a ja zaczęłam pracę w Zarządzie Gminnym w Kartuzach. Jedno wydarzenie utkwiło mi szczególnie żywo w pamięci!

         Otóż wiosną 1943 r.  przybyłam do miasta w celu nabycia artykułów spożywczych na karty i kupując w sklepie narożnym, znajdującym się przy Rynku, usłyszałam nagle śpiew! Śpiew najpiękniejszy na świecie dla każdego Polaka! Nie wierzyłam swoim uszom, lecz ponieważ wszyscy obecni w sklepie, tak ekspedientki, jak i kupujący podbiegli do okna wystawowego, nie mogłam się mylić! To większa grupa osób idąca jezdnią przez ulicę Dworcową śpiewała polski hymn! Pierwszą myślą moją było - koniec wojny! Wypadłam ze sklepu dołączając do gromady ludzi idących w kierunku dworca, odprowadzanych przez liczną asystę policji niemieckiej, nie mającej żadnego wpływu na demonstrację narodową Kaszubów! Okazało się, że hitlerowcy, wówczas już nie odnoszący tyle „Siegów” (zwycięstw), przyprowadzili zaciąg młodzieży kaszubskiej do wojska niemieckiego. Młodzież gremialnie odprowadzana przez rodziny śpiewała nasz hymn, „Kto się       w Opiekę”, „Serdeczna Matko” i tym podobne pieśni narodowe i kościelne – polskie! Policjanci szaleli, mieli obowiązek doprowadzić młodzież do oczekujących na nich pociągów i jako poborowych nie mogli ich źle traktować. Dlatego też całą złość swą skupili na pozostałych na peronie płaczących i śpiewających członkach rodzin, szarpiąc ich i aresztując kilka osób! Byłam świadkiem tych wydarzeń, które mnie bardzo podniosły na duchu, jak zresztą wszystkich obecnych. „Trzymajcie się chłopcy”, „nie dajcie się”. Tak żegnali zrozpaczeni członkowie rodzin swoich odjeżdżających na front chłopców!

            Wiosną 1945 r. wielu jeńców polskich korzystało także z chwilowego odpoczynku w moim mieszkaniu w Łapalicach. Staraliśmy się ulżyć choć na chwilę ich niedoli, opatrując odmrożone ręce, nogi, uszy. Byliśmy pewni, z powodu bliskości frontu radzieckiego, że pozostaną u nas, pomogą nam wyzwolić się od okupanta. Niestety, walka o Gdańsk, uparte boje        o Żukowo spowodowały, że wszystkich jeńców popędzono do kopania rowów obronnych i w końcu popędzono dalej w kierunku Szczecina. Jeden    z nich po oswobodzeniu przyjechał z białostockiego, aby przekonać się, czy przeżyliśmy. Byliśmy wzruszeni tak serdeczną troską, zwłaszcza, że podróż w 1945 r. nie należała do przyjemności i rodak nie wiedział nawet, gdzie    w Kartuzach mieszkamy.

            Po oswobodzeniu Kartuz i okolic, a wciąż trwających walkach o Żukowo i Gdańsk, wróciliśmy do mieszkania w Łapalicach, które całkowicie ogołocone przyjęło nas na jedną noc. Następnego ranka wojska radzieckie zajęły moje mieszkanie, a nas ulokowano u gospodarza Jana Kasyny, gdzie jednocześnie otworzono miejsce odpoczynku dla żołnierzy wracających      z frontu i wyjeżdżających tam z powrotem. Wiem, że byli tam szewcy, krawcy, fryzjerzy, którzy jednocześnie przygotowywali kąpiel. Po takim odpoczynku i nakarmieniu, żołnierze wracali na front. Głównym kucharzem mianowana zostałam osobiście. Nigdy w życiu nie napracowałam się tak ciężko i z taką radością, jak wówczas. To był mój skromny wkład          w dzieło oswobodzenia. Nikomu nie wolno było mi pomagać. Starszyna wydawał mi towary żywnościowe i dyspozycje. Nieraz bywało, że w ciągu dwóch godzin trzeba było gęś zabić, oskubać i upiec, bo pułkownik, major  i oficerowie będą w naszej placówce, na chwilowym odpoczynku.

         Gdy Gdańsk został zdobyty nasza placówka wojskowa przeniosła się razem z frontem w kierunku Szczecina. Płakaliśmy rzewnie, gdyż pod ich opieką byliśmy pewni, syci w oczekiwaniu pełnego zwycięstwa. Kapitan radziecki wezwał mnie do siebie i oświadczył, że z magazynu wojskowego zostawia dla mojej rodziny metr mąki żytniej na chleb i metr kaszy, gdyż wie, że jesteśmy bez jakichkolwiek środków utrzymania. Po powrocie do Kartuz trzeba było zająć się pracą, aby utrzymać 7 – osobową rodzinę. Mąż pracował w starostwie, ja rozpoczęłam pracę w Zarządzie Gminnym Kartuzy wieś.

        Po powrocie do własnego mieszkania w Kartuzach zostałam zatrudniona u Pełnomocnika PCK w Kartuzach Józefa Formeli, znanego działacza PCK na Wołyniu, który powrócił do Kartuz. Po powołaniu w 1946 r. Powiatowego Zarządu PCK, jedną z najważniejszych komisji problemowych stała się Powiatowa Komisja Młodzieżowa, której zostałam sekretarzem. Współpracowałam z kolejnymi przewodniczącymi inspektorami szkolnymi, jak Marian Zaliwski, którego inicjatywie i współpracy zawdzięczaliśmy wystawę prac ręcznych młodzieży czerwonokrzyskiej uroczyście otwartej przez burmistrza miasta Feliksa Lewińskiego. Smutne wydarzenie ekshumacji zwłok, pomordowanych na terenie kartuskim i przeniesienie ich  na cmentarz rzymsko – katolicki przyczyniło się do zebrania przez młodzież czerwonokrzyską ziemi z miejsc kaźni, w wykonanej ze srebra urnie w kształcie krzyża z pięciu równoramiennych kwadratów z godłem czerwonokrzyskim na zewnątrz. Wycieczka organizowana dla młodzieży licealnej, pod opieką opiekunki szkolnego koła PCK Stanisławy Wasilewskiej przekazała urnę z ziemią z miejsc kaźni na Jasną Górę. Organizowano wówczas w niezwykle trudnych warunkach wycieczki krajoznawcze dla młodzieży starszej do Biskupina, Poznania, Krakowa, Wieliczki. Zakłady pracy podstawiały samochody ciężarowe przystosowane do transportu ludzi. Zawiadamialiśmy właściwe placówki PCK, gdzie młodzież mogła odpocząć i korzystać z przygotowanych dla nich posiłków. Wracali zawsze znużeni, lecz szczęśliwi i weseli, dumni z możliwości zwiedzania zabytków ojczystych.

         Następnym przewodniczącym Komisji Młodzieżowej był inspektor szkolny Michał Wójcik. Współpraca z nim ujawniała się szczególnie w umocnieniu działalności organizacyjnej szkolnych kół PCK. Wielce zasłużył się także w przekazaniu obowiązku szkolenia sanitarnego wśród młodzieży.

 

        Od 1954 roku do 1971 r. funkcję przewodniczącego Powiatowej Komisji Młodzieżowej pełnił inspektor szkolny ds nadzoru pedagogicznego Jan Balecki. Przez 17 lat swojej działalności społecznej dla dobra ruchu czerwonokrzyskiego zyskał uznanie władz szkolnych oraz młodzieży i instytucji czerwonokrzyskich wielkich szczebli. Odznaczony Honorową Odznaką PCK IV, III, II stopnia stał się wybitną postacią szerzącą idee humanitarne naszego stowarzyszenia. Dostrzegał w organizacjach społecznych dobrego sojusznika w realizacji zamierzeń dydaktyczno – wychowawczych szkoły. 

     W latach 50 –tych zwalniano z pracy wielodzietne kobiety celem zdobycia wiedzy o charakterze chałupniczym. W Urzędach Wojewódzkich postawiono do dyspozycji tych kobiet tzw Fundusz Interwencyjny, z czego skorzystałam organizując kurs haftu kaszubskiego, wówczas mało rozpowszechnionego. Jako pierwsza w województwie uzyskałam fundusz 500 zł dla każdej z 30 uczestniczek miesięcznie, angażując księgową z Banku Rolnego i dwie nauczycielki znane z pięknej umiejętności wykonywania haftu kaszubskiego. Na początek uzyskałam 10 tys. zł od wojewódzkiego Towarzystwa Kaszubskiego, którego prezesem był wówczas profesor Andrzej Bukowski oraz pomoc rzeczową w dostarczeniu szarego płótna z fabryki w Łodzi oraz kolorowych nici tzw. muliny, której wówczas w sprzedaży bieżącej nie było. Zawdzięczałam to prezesowi Centrali Rolniczej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” w Warszawie Tadeuszowi Jańczykowi. Po spotkaniu z nim wydał dyspozycję dostarczenia nam szarego płótna       i kolorowych nici (kolory obowiązujące w hafcie kaszubskim) bezpośrednio z fabryki w Łodzi, ile było potrzeba dla kontynuowania kursu haftu kaszubskiego.

            Po ukończonym 3 – miesięcznym kursie, jego uczestniczki przystąpiły do Spółdzielni Drobnej Wytwórczości w Gdańsku, zyskując w ten sposób możność utrzymania rodziny pracą chałupniczą i zorganizowały piękną wystawę swoich wykonanych prac w sali Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Kartuzach. Organizowany przez tą Centralę Spółdzielni konkurs na wspomnienia z okupacji wyróżnił mnie III krajową nagrodą za moje „Wspomnienia Pomorzanki”.

            W Powiatowym Związku Gminnych Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” w Kartuzach zorganizowałam i szkoliłam drużynę sanitarną PCK, która w eliminacjach zyskała możność uczestnictwa – 5 – osobowa sekcja       w strojach kaszubskich – w Zjeździe Krajowym PCK w Warszawie, który odbył się w Politechnice Warszawskiej.

Czytany 17726 razy Ostatnio zmieniany sobota, 20 sierpień 2016 13:29
Norbert Maczulis

Zapraszam na stronę portalu Szwajcaria-Kaszubska.pl gdzie można przeczytać moje publikacje.

Dyrektor Muzeum Kaszubskiego w Kartuzach (do 30 kwietnia 2015), Norbert Maczulis

Mój profil na fb.com/norbert.maczulis

Skomentuj

Komentarz zostanie opublikowany po zatwierdzeniu przez redakcję.


Proszę rozwiązać proste zadanie (blokada antyspamowa):

Skocz do:

Polecamy

Jejmościna & Spa
( / Baza noclegowa)

Zdjęcie z galerii

Ostatnie komentarze

Akademia Kaszubska

szwajcaria-kaszubska.pl