Wydrukuj tę stronę
sobota, 01 sierpień 2015 00:39

CZY LICZY SIĘ CZŁOWIEK, CZY BARDZIEJ PIES ?

Autor: 
Oceń ten artykuł
(1 głos)

   

ODPOWIEDŹ W PONIŻSZEJ TREŚCI

 

Norbert Maczulis

Emer. starszy kustosz – dyrektor Muzeum Kaszubskiego im. Franciszka Tredera w Kartuzach

Witam serdecznie moich Czytelników (Internautów) po dłuższej przerwie, dziękując za zainteresowanie moimi spostrzeżeniami, informacjami, artykułami. Napiszę krótko bez owijania, ale od serca – bardzo dziękuję.

Jest to moja pierwsza publikacja. Już jako emeryta. Dziwne i nieprawdopodobne uczucie. Przecież niedawno rozpoczynałem pracę i udało mi się doczekać przedostatniej drogi… W tym wieku. Ale trafił mi się taki szczęśliwy los. Przypomniały mi się słowa kartuza, Ojca Paula z Monasteru La Grande Chartreuse we Francji, do którego zostałem zaproszony i miałem honor gościć w maju 2004 r., że  „Pan Bóg też miewa czasami dobre humory”. I za to Chwała Bogu, Ojcu i Synowi, itd. …

Będąc na emeryturze (od 1 maja 2015 r.) zacząłem porządkowanie mojego archiwum domowego. Traf chciał, że w tych dla mnie trudnych dniach natrafiłem na niewielki zbiorek artykułów wydany nakładem Księży Marianów w Warszawie w 1985 r., pod identycznym tytułem Trudne dni.

Pierwszym artykułem z owego tomika są tragiczne, bardzo wzruszające wspomnienia młodego polskiego więźnia z obozu koncentracyjnego w Dachau Stanisława Podlaskiego opublikowane wcześniej w Tygodniku Powszechnym nr 18 z 1975 r.. Zatytułowane zostały skromnie, ale jakże dla nas ludzi wstydliwe: Nawet w Dachau znalazłem przyjaciela wśród zwierząt. Tak, nawet w Dachau, ludzie pomagali sobie nawzajem. Niezależnie od narodowości wspierali się wszyscy przed beznadzieją i śmiercią. Bo liczył się Człowiek. Człowiek, po prostu Człowiek.

Dziś szafujemy nieuzasadnionymi hasłami; Liczy się człowiek – takie absurdalne hasło stało się nawet hitem wyborczym w Kartuzach. I chwyciło – i jeszcze chwyci - niejednego… za gardło.

I co stało się dalej, po wyborach? Były obietnice, a działania? Ano po wyborach spokój, cisza, ważne, że jest władza i kasa. Jak w Sejmie i rządzie. Hasło zmieniło natychmiast brzmienie i zastąpione zostało inną jakże mądrą i od wieków aktualną treścią - homo homini lupus est (człowiek człowiekowi wilkiem). Więc musiały posypać się wypowiedzenia i odwołania, bez względu na ich zasadność, ale w myśl powiedzenia, że władza ma zawsze rację.

Zastanowił mnie drobny fakt. Jak długo to potrwa? Gdzie jest ten szacunek do liczącego się człowieka i jego rodzin ? Jest on więc podmiotem czy przedmiotem dla władzy ? Może go w ogóle nie ma. Po prostu zaginął wraz ze wrzuconą kartą wyborczą. Ale wybory samorządowe są cykliczne i niebawem będą kolejne. Wygrane? Miejmy nadzieję na lepsze jutro…

A po tej dygresji zapraszam do lektury.

   Nawet w Dachau znalazłem przyjaciela wśród zwierząt

Lipiec 1943 r. w Dachau niczym się nie różnił od innych miesięcy życia obozowego. Pogoda przeważnie dopisywała, była słoneczna, przez co apele obozowe stawały się dla nas bardziej znośne. Miesiąc ten utkwił mi głęboko w pamięci, bowiem po trzech latach pobytu za drutami wliczony zostałem do komando „Gaertnerei Nitzel” na przedmieściach Monachium.

Po wyjściu z placu apelowego i opuszczeniu obozu przez bramę pod eskortą SS-manów załadowano nas na ciężarówkę. Jechaliśmy ulicami miasteczka Dachau. Widok ludzi normalnie ubranych spieszących się tu i ówdzie, załatwiających swoje zwykłe codzienne sprawy, sklepy żywnościowe, sklepy konfekcyjne nasuwały mi szereg smutnych refleksji. Poza tym bałem się nowego środowiska, nowych warunków pracy. Byłem roztrzęsiony, pełen obaw i najgorszych przeczuć. Po opuszczeniu miasteczka droga wiodła poprzez pola, na których dojrzewały łany zbóż, a w oddali widniał ciemnozielony las. Wpatrzony w naturę jak w czarodziejskie lustro, wdychałem woń lata z obawą, by to nie był sen. Wzruszenie ścisnęło mi gardło. Obok mnie siedział polski nauczyciel Antoni Szczupak Wycierał nieznacznie nos i oczy.

- Alle aussteigen! (wszyscy wysiadać – N. M.)

Z trudem wysiadłem z ciężarówki.

Podwórze, na którym się znalazłem, było dość obszerne i przypominało podwórze gospodarstwa na wsi. Wchodziło się do niego wąską furtką prosto z ulicy, obok drewnianej bramy, którą nas przywieziono. Na prawo od bramy, tuż przy ulicy wiodącej do miasta, stał biały dom zamieszkały przez ogrodnika z rodziną. Jak się później dowiedziałem, syn ogrodnika zginął w 1939 r. pod Kockiem w wojnie polsko-niemieckiej. Służącąu Nitzlów była niemiecka dziewczyna Greta. Naprzeciw domu stał duży budynek gospodarczy służący za magazyn jarzyn, które załadowywano na ciężarówki i wywożono w zależności od zapotrzebowań poszczególnych instytucji, najczęściej wojskowych. Na lewo od wejścia budowano nowy budynek. Po stronie przeciwnej znajdował się sad owocowy. Ogrodnik zatrudniał w ramach umowy z władzami obozu koncentracyjnego Dachau więźniów przy pracy w ogrodnictwie.

Zaraz po przywiezieniu nas na miejsce kapo przydzielił mnie do pracy przy budowie nowego budynku gospodarczego. Za zadanie miałem dostarczanie zaprawy murarskiej taczkami na miejsce budowy. Wprawdzie droga nie była daleka, lecz dla mnie praca ta okazała się zbyt ciężka, a wysiłek związany z nią nie do pokonania. Zgodnie z rozkazem chwyciłem pełne taczki, których w żaden sposób nie mogłem ruszyć z miejsca. Postawiłem je ponownie na ziemi, splunąłem w dłonie i z ogromnym wysiłkiem ruszyłem. Tym razem jakoś poszło. Niestety daleko z taczkami nie dojechałem, byłem zbyt słaby, ażeby dotrzeć do celu. Zimny, kroplisty pot wystąpił mi na czoło, zalewając oczy. Nic nie widziałem. Odczuwałem skurcze żołądka i nogi miałem jak z ołowiu. Zrobiło mi się słabo i runąłem na taczki, z których stoczyłem się na ziemię. Po chwili podniosłem się, miałem przecięte czoło, z którego lekko sączyła się krew. Podszedł do mnie stary więzień, chwycił mocno za barki, uniósł w górę i postawił na nogi.

- Dasz radę ustać? – zapytał.

- Tak – odpowiedziałem niepewnie – jest mi tylko bardzo słabo.

Popatrzył na mnie przenikliwym wzrokiem i przyjaźnie klepnął po ramieniu. Ponownie pociemniało mi w oczach i zanim się opamiętałem, leżałem znowu jak długi.

- Co ci jest? Takiś chuderlak. Kiedy jadłeś ostatnio? – zapytał.

- Wczoraj odparłem hardo – A bo co?

Mój rozmówca odwrócił się bez słowa, wziął moje taczki i odwiózł je na miejsce przeznaczenia. Czekałem, co będzie dalej. W tym momencie wyszła z domu korpulentna kobieta. Była to żona ogrodnika. Nitzlowa. Zauważyłem tylko, jak współtowarzysz niedoli podszedł do niej i coś jej zaczął tłumaczyć wskazując na mnie. Za chwilę przyniósł mi grabie.

- Weź je i sprzątaj podwórko, nie będziesz jeździł taczkami – powiedział ochryple.

Wkrótce zbliżył się do mnie ponownie. Zdobył gdzieś białą chustkę, którą obmył mi ranę na czole.

- Dziękuję – odpowiedziałem nieśmiało – ile jestem dłużny panie „doktorze”?

Uśmiechnął się do mnie przyjaźnie.

Zacząłem grabienie podwórka, byłem zadowolony z pracy. Myślałem, że świeże powietrze i lekka praca po schorzeniu, jakie przeszedłem ostatnio w obozie, dobrze mi zrobi. Niestety było to tylko złudzenie, praca ta okazała się również zbyt trudna, a nogi w miarę jak chodziłem, stawały się coraz cięższe. Nie rozumiałem dlaczego. Było ciepło, świeciło słonko, a mnie było zimno, zimny pot oblewał mi ciało. Z obawą zwróciłem się ponownie do mego „doktora”. Dopiero teraz zauważyłem u niego na czerwonym trójkącie, tzw. „winklu” J – to Jugosłowianin, Marko. Słyszałem już o nim jako człowieku pełnym szlachetności i dużej wiedzy.

- Dlaczego nie mogłem podnieść nóg do góry przy chodzeniu, czemu są takie ciężkie? – zapytałem zażenowany.

Popatrzył na mnie uważnie i kazał zdjąć mi buty. Nogi były spuchnięte, na lewej stopie zdarta skóra, z której wydzielała się surowicza ciecz. Nacisnął palcem – utworzyło się wgłębienie. W okolicy kostki wgłębienie stawało się bardziej wyraźne.

- Jaki winkiel ma więzień niosący jarzyny? – zapytał z niepokojem.

- Nie mogę odróżnić – odpowiedziałem z lękiem – jest za daleko. Teraz dopiero zauważyłem, że widzę tylko kontury więźniów noszących jarzyny do magazynu.

- To niedobrze – zamruczał – choroba głodowa. Młody wiek, szybko rośniesz, trzeba dużo jeść.

Odszedł do swojej pracy, bowiem w naszym kierunku zbliżał się SS-man. Szybko wciągnąłem buty na nogi i zacząłem zagrabiać podwórko.

Szło mi ciężko. Byłem bardzo słaby, a przy tym straszliwie dokuczał mi głód, spotęgowany ruchem na świeżym powietrzu. Do obiadu było jeszcze daleko. W dodatku rano nie dostałem kawy w obozie, ponieważ zaginęła mi miska. „Zorganizowano” również moją koszulę na bloku. Byłem więc tylko w drelichu, bez koszuli. Drewniane buty przy chodzeniu dokuczały mi coraz bardziej. Zbliżyłem się do pracujących przy budowie. Usłyszałem, jak Marko rozmawia ze swymi kolegami.

- Stanko to typowy „gamel”, długo nie pociągnie. Jest za młody. Puchną mu już nogi.

Byłem u kresu sił, miałem spieczone wargi. Może to tyfus – przeleciała mi myśl po głowie. Świadomy byłem, że jeśli nie dam rady pracować, muszę zginąć. Jak wielu innych.

Słońce tak pięknie świeciło, na niebie nie było żadnej chmurki. Pierwszy dzień po tylu latach za drutami. Byłem na podwórku, z którego tylko ręką można było sięgnąć po wolność. Doszedł do mnie płacz dziecka. Roześmiane dziewczęta szły ulicą. Zagadnął je młody SS-man, nasz post. Uczułem straszliwą pustkę i obojętność. Zazdrościłem ojcu i kolegom, których rozstrzelano dwa lata temu. Dlaczego zostałem sam i po co? Rozklejałem się coraz bardziej. Grabie, które trzymałem w ręku, stawały się coraz bardziej ciężkie. Myśli moje biegły do stron rodzinnych. Powiał wiatr od sadu przynosząc zapach traw. Dziś w nocy śniłem. Byłem w domu. Matka podaje mi cały talerz białych jak śnieg ziemniaków, i to nie w łupinach, lecz obieranych, a w menażce po same „nity” bigosu. Rzuciłem się na nie. Obudziłem się cały mokry, spocony, pełen niepokoju i goryczy. Potem długo w nocy nie mogłem usnąć. Miałem spieczone wargi. Dopiero nad ranem sen mnie zmorzył. Znowu śniłem o domu, tym razem byłem na zielonej łące pośród wysokiej trawy Podlasia, a spod dużej olchy przy rowie wyskoczył pies, witając się ze mną i liżąc mnie po policzku. Obudził mnie krzyk blokowego. „Aufstehen!” (wstawać). Długo nie mogłem przyjść do siebie. Na apelu stałem myśląc o śnie. „Psa widzieć we śnie, spotkasz przyjaciela”. Tak tłumaczyła sny moja babcia. W obozie przyjaciel ? Ocknąłem się z myśli, bowiem podszedł do mnie kapo, zapisał numer i kazał iść za sobą. Poszedłem i tak dostałem się do tego auskomando.

Zaczynałem myśleć realnie, czarne myśli krążą mi po głowie. Nie przeżyję obozu, lepiej będzie, jak wyjdę śmierci naprzeciw. Upozoruję ucieczkę, pobiegnę w kierunku sadu w krzaki. Blisko domu przy bramie stoi post, zobaczy moją ucieczkę, wtedy strzeli do mnie i wszystko się skończy. Postanowiłem nie wracać już do obozu. Chcę umrzeć tu,  blisko wolności, pośród drzew a nie za drutami. Zdecydowanie skręcam w kierunku drzew. Oddalam się od domu ogrodnika do najbliższego drzewa. Jestem już blisko. Wpatrzony w górę widzę tylko ogromną jasnozieloną koronę. Jeszcze parę metrów i zaczyna się sad. Jeśli post strzeli, upadnę właśnie pod to samo drzewo liściaste podobne do lipy, która rosła przy moim rodzinnym domu. Wkładałem dużo wysiłku, ażeby zrobić ostatnie kroki. Nic nie widzę, oczy mam wilgotne, szum w uszach, podpieram się grabiami, czuję, że za chwilę upadnę. Nagle ktoś mnie potrąca i zatrzymuje. „Aufpassen” (uważać) – usłyszałem głos. Ocknąłem się. Przed sobą zobaczyłem uśmiechniętą Gretę, dziewczynę w pełni życia. Stanąłem jak wryty przed nią, zapominając języka w gębie.

Mówiła do mnie. Nie wiem co, słyszałem tylko jej wibrujący, jak mi się wydawało niebiański głos. Odmienny i jakże inny od ryków obozowych. W jej rękach zauważyłem dużą, czarną miskę, zwaną u nas na Podlasiu dunicą. W misce biały płyn. Zapachniało świeżym mlekiem. Greta obróciła się na pięcie i chichocząc głośno pobiegła dalej, niosąc śniadanie dla psa uwiązanego obok olbrzymiego drzewa. Postawiła miskę przed nim i całym swym dziewczęcym wdziękiem skierowała się ku domowi. Ja natomiast kierowany instynktem głodu i nie wiem jaką siłą – przybliżyłem się do psa.  Okoliczności były sprzyjające. Greta rozmawiała z SS-manem. Na podwórku panował spokój. Przebiegła mi przez głowę myśl, co robić dalej? Donośne szczekanie psa przeszyło powietrze, lecz takie swojskie, znajome. Instynktownie szedłem w kierunku jego głosu. Pies stał przed miską z mlekiem i obwąchiwał je. Był groźny w swej postawie, a przy tym majestatyczny. Głód przezwyciężył lęk przed nim. Zbliżałem się jak gdyby hipnotyzując go swoją siłą głodu. W miarę jednak wpatrywania się w niego zacząłem odczuwać lęk. Był przerażający w swej budowie: duży, pokryty czarnym, z lekka falowanym włosem. Na szyi miał jasną plamę, wyglądającą jak chustka harcerska, spadająca mu na piersi i wyraźnie oddzielające się kremowe podbrzusze. Duży pysk, wilgotny, atramentowy nos, a przy tym długie wąsy, niektóre z nich mocno przygryzione. Wzrok dziki, wilczy. Rozwarł swój ogromny pysk. Zobaczyłem duże, jak biały szlifowany marmur, zdrowe kły. Były groźne. Po chwili wysunął swój długi, lśniący, różowy jęzor. Oddychał głęboko, sapał głośno. Przyjął postawę agresywną. Już byłem naprzeciw niego, nie dalej niż dwa metry Wypadły mi grabie z rąk. Sam nie wiem czy ze strachu, czy też z głodu osunąłem się na kolana. Po opamiętaniu się zagadnąłem do niego z głębi serca, tak zwyczajnie po polsku:

- Grom! (tak go bowiem nazwałem) jestem strasznie głodny i chory, odstąp mi swoje mleko. Wydawało mi się, że spojrzał na mnie łagodniej i jakby mnie zrozumiał. Nie szczekał na mnie, ani nawet nie zawarczał. Jak pod hipnozą stał w miejscu i jego postawa była już mniej agresywna. Był tak ogromny, że moja twarz, gdy byłem w pozycji klęczącej, znajdowała się na poziomie jego wielkiej paszczy. Wyczuwałem jego równomierny oddech. Zaczął poruszać nozdrzami. Czekałem na jego reakcję. Rzuci się na mnie, chwyci za gardło? – pytałem w myśli.

 Miska była między nami, a z niej zalatywała woń świeżego mleka. Pachnące krowie mleko z dużymi kawałami chleba.

- Grom, daj się posilić, inaczej padnę -  jak w modlitwie szeptałem do niego.

Pies otworzył swój ogromny pysk, z którego zwisał różowy ociekający śliną jęzor. Wzrok jego był już wyraźnie łagodniejszy, oddech równomierny. Zauważyłem również, że jego puszysty ogon, który był opuszczony do ziemi, zaczął się poruszać w lewo i w prawo. Klęcząc wpatrywałem się uporczywie w jego oczy, które stawały się coraz bardziej przychylne. Powoli podniosłem prawą rękę do ust. Oblizałem ją, poczułem przyjemne i kojące oddziaływanie mleka na spieczone wargi. Powtórzyłem tę czynność wyciągając tym razem spory kawał chleba nasiąkniętego mlekiem, który połknąłem łapczywie.

Pies przez cały czas bacznie mnie obserwował, nie drgnął nawet, lecz w jego źrenicach wyczuwałem wyraźną przychylność. Nie wytrzymałem dłużej, porwałem miskę oboma rękami i chciwie przyłożyłem ją do popękanych warg. Z zapartym tchem piłem dużymi haustami, połykając całe kawały chleba nasiąkniętego mlekiem. W miarę jak wlewałem mleko do żołądka, odczuwałem błogą, niebiańską rozkosz kojącą mój chory i spragniony organizm. Łapczywie wypiłem całą zawartość miski i dopiero pustą postawiłem na ziemi. Grom uporczywie wpatrywał się we mnie, machając przyjaźnie ogonem i obracając swój różowy jęzor.

- Dziękuję ci, Grom – wyszeptałem z trudem.

Jak gdyby oczekiwał podziękowania, skoczył ku mnie i swoje potężne łapy położył na mych barkach. Nie wytrzymałem pod jego ciężarem. Był zbyt ciężki jak na moje wątłe siły. Osunąłem się lekko na ziemię. Przez chwilę nic nie widziałem. Zrobiło mi się ciemno w oczach. Gdy oprzytomniałem, leżałem na wznak. Olbrzymie i kosmate łapy Groma leżały na moich piersiach. Poczułem jego ciepły, wilgotny i aksamitny jęzor, którym zlizywał moje pełne łez oczy. Przytuliłem się do niego jak do kogoś bliskiego, u kogo znalazłem pomoc i zrozumienie

Zgrzyt hamulca oderwał mnie od niego. Na podwórko zajechało auto, z którego wysiadło dwóch SS-manów. Poderwałem się na nogi Pies zaszczekał. Ja natomiast poczułem się silniejszy nie tylko fizycznie, lecz również psychicznie i przez to zaniechałem ucieczki. Znalazłem przyjaciela. Wracałem do niego jeszcze tego dnia kilkakrotnie. Cieszył się z mych odwiedzin. Kończąc pracę poklepałem go przyjaźnie po karku. Pożegnał mnie machając ogonem. Wracając do obozu myślałem o Gromie. Na drugi dzień zaraz po przyjeździe skierowałem swe kroki do niego. Poznał mnie, łasił się do mnie. Czekałem na jego posiłek, byłem głodny. Kiedy go otrzymał, nie mogłem od razu podejść do niego, bowiem w pobliżu kręcił się kapo. Odczekałem aż się ulotni, dopiero wtedy mogłem pójść do psa. Byłem ciekawy jego reakcji. Zostawił coś dla mnie, czy też nie? Czekał na mnie, nawet nie ruszył mleka. Leżał na brzuchu przy misce. Rzuciłem się na jedzenie jak poprzedniego dnia. Grom obserwował mnie bacznie i przyjaźnie. Jak wachlarzem machał ogonem, warując przy mnie.

Dzięki Gromowi, który odstępował mi swój posiłek, świeżej rzodkiewce „organizowanej” z ogrodnictwa, pracy na powietrzu i młodemu wiekowi przychodziłem powoli do zdrowia. Po tygodniu byłem już na tyle silny, że widząc mego dobrego Jugosłowianina, Marka, wiozącego naładowane zaprawą murarską taczki, podszedłem do niego. Bez słowa chwyciłem jego ciężkie taczki i powoli zawiozłem je do celu.

Marko popatrzył na mnie swymi łagodnymi oczyma i z uśmiechem klepnął mnie po ramieniu, tak jak poprzednio. Wyprężyłem się na baczność. Tym razem już nie upadłem na ziemię. Uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo i zamruczał pod nosem:

 - Teraz już nie umrzesz z głodu, chyba że cię rozwalą.

- Tak jest – powiedziałem dość głośno.

- Stanko! Nie boisz się, że ci podgryzie gardło, przecież to pies germański? – zapytał z irytacją w głosie.

- Lecz ma słowiańską duszę – odparłem bez zastanowienia.

- Jak ci urosną duże wąsy, to będziesz psychologiem zwierząt – śmiał się Josip z Jugosławii.

Chwyciłem dużą grudę ziemi i z całą siłą cisnąłem w niego.

- „Daj se pozur kluku zatraceny! Tady ide kapo – krzyknął ostrzegawczo Rudolf Czech.

W oka mgnieniu rozpierzchliśmy się do swych zajęć, jak gdyby nigdy nic.

Grom codziennie rano witał się ze mną, jak przyjeżdżałem i szczekał przyjaźnie na pożegnanie. Trwało to około dwóch tygodni. Ostatniego dnia pracy przy pożegnaniu jak zawsze przytuliłem jego kudłatą mordę z wąsami. Polizał mnie po policzku i podał prawą łapę. W jego ślepiach wyczuwałem smutek i żal. Bałem się. Dlaczego jest taki smutny? Myślałem. Ostatni wsiadałem do ciężarówki, przez co zdenerwowałem kapo, który ofuknął mnie. Nie zważałem na to, myślami byłem przy Gromie. Rwał się biedny z łańcucha do mnie i kiedy wychyliłem się z ciężarówki machając ręką w jego stronę, usłyszałem jego skomlenie. W drodze powrotnej do obozu słyszałem przeciągłe wycie Groma. Całą drogę myślałem, dlaczego pies wył przy moim odjeździe. Nie wiedziałem, że ten dzień był ostatnim dniem mojej wizyty u niego. Grom wyczuł to chyba i to znacznie szybciej aniżeli ja. Zastanawiałem się nad tym po przyjeździe do Dachau. Już więcej nie zobaczyłem mego przyjaciela, bowiem był to ostatni dzień pracy w tym komandzie.

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                     

Czytany 3665 razy Ostatnio zmieniany niedziela, 02 sierpień 2015 22:31
Norbert Maczulis

Zapraszam na stronę portalu Szwajcaria-Kaszubska.pl gdzie można przeczytać moje publikacje.

Dyrektor Muzeum Kaszubskiego w Kartuzach (do 30 kwietnia 2015), Norbert Maczulis

Mój profil na fb.com/norbert.maczulis

Najnowsze od Norbert Maczulis